Agar i Piżmo

View Original

Vert d’Encens – brunatna zieleń

Od mojego ostatniego spotkania z marką Tom Ford minęło już ponad pół roku, postanowiłem zatem odświeżyć tę znajomość. Na bohatera dzisiejszego wpisu wybrałem zaś Vert d’Encens z 2016 roku. Są to jedne z czterech perfum stanowiących nowoczesną reinterpretację klasycznych nut zielonych,  oferowanych w ramach kolekcji Private Blend (pozostałe trzy to Vert de Bois, Vert Bohème i Vert de Fleur). Ich autorem jest zaś Olivier Gillotin, który dla Ford’a stworzył już między innymi niezwykle popularne Tobacco Vanille. Tym razem powierzono mu jednak zgoła odmienne zadanie. W portfolio amerykańskiej marki brakowało bowiem kompozycji zielonych a Vert d’Encens miały tę lukę wypełnić. Choć, dość zaskakująco, w ich opisie przeczytać możemy o inspiracji wybrzeżami Korsyki. Ale nie dajcie się zwieźć. Z morskimi świeżakami nasz bohater nie ma wiele wspólnego.  

Wbrew nazwie, otwarcie zapachu wcale nie wydało mi się zielone, a raczej brunatne. Stąd tytuł niniejszej recenzji. Początek jest ciemny i gorzki. Wyraźnie wskazuje na drzewny charakter opisywanego pachnidła. Choć w jego głowie znalazłem też trochę ziół. A konkretnie lawendy. Wspólnie z obecnym w Vert d’Encens bukszpanem ma ona odpowiadać za zieloną stronę kompozycji. Tylko, że mi dzieło Olivier’a Gillotin’a bardziej kojarzy się z się z czarną glebą. Pachnie jakby mokrymi korzeniami. I to wrażenie wilgoci jest jedyną rzeczą, która w jakikolwiek sposób pozwala mi połączyć te perfumy z Korsyką. Muszę też zauważyć, że mimo wytrawnego charakteru, całość jest też na swój sposób świeża. Być może po części wynika to z faktu, iż serce kompozycji zbudowane jest w dużej mierze w oparciu o aromaty drzew iglastych. Oraz obecnej w głowie niewielkiej dawki cytryny.

A skoro już o sercu mowa… W swojej środkowej fazie Vert d’Encens odsłania przed nami nowy krajobraz. Zdecydowanie wkraczamy bowiem do lasu. A ja zaczynam wyraźniej  dostrzegać zieleń kompozycji. Podkreśloną między innymi poprzez nutę sosny. Jej woń jest tu naprawdę prominentna. Dzięki niej dzieło Ford’a ma w sobie coś przyjemnie znajomego. A przy tym wcale nie ostrego czy terpentynowego. W połączeniu z jodłą balsamiczną, sosna pachnie zielono, odrobinę słodko i żywicznie. To taki akord, który większość z nas powinna umieć przywołać w swojej pamięci. Wzbogacony został jednak o aromat heliotropu. Dodaje on opisywanym perfumom kwiatowego tła. Nieco więcej ciepła i promienistości. Nie umiem natomiast powiedzieć skąd biorą się pewne kulinarne akcenty, które tu wyczuwam. Na tym etapie Vert d’Encens ma bowiem w sobie coś delikatnie czekoladowego. I choć jest to dość zaskakujące, to jednak wcale nie wywołuje dysonansu. Szczególnie, że baza zapachu jest już zauważalnie łagodniejsza. Jednak zanim nadejdzie swoje pięć minut dostaje również tytułowe kadzidło. Osobiście, najlepiej wyczuwam je po około 3-4 godzinach od aplikacji. Zapach jest wtedy wyraźnie bardziej dymny. I podoba mi się najbardziej. Obłoczki chłodnego dymu kłębią się na skórze, przyjemnie drażniąc nozdrza. Jest wytrawnie, ale nie kościelnie. Nie ma tu bowiem śladu po charakterystycznej dla kadzidła kwaskowości. A potem wpadamy już wprost w objęcia ciepłych żywic. Końcówka jest słodka i balsamiczna. Ale moim zdaniem również trochę bez wyrazu.

Sprawdźmy teraz jak prezentują się walory użytkowe Vert d’Encens. I muszę przyznać, że zapach pozytywnie mnie zaskoczył. Ale nie projekcją. Jego moc jest bowiem zupełnie przeciętna. Dzieło Ford’a nie jest ani za delikatne ani zbyt intensywne. Czyli w sam raz. Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie natomiast trwałość tych perfum. A na mojej skórze wynosiła ona dobre 13-15 godzin! Według mnie to świetny rezultat, nawet dla wody perfumowanej.

To jeszcze tylko krótko o flakonie recenzowanej kompozycji. Jest to tradycyjny wzór używany przez Tom’a Ford’a dla pachnideł z linii Private Blend. A zatem podstawa jest prostopadłościenna i wykonana z ciemnego szkła. Na szczycie zauważalnie się jednak zwęża, wspólnie z zatyczką tworząc coś na kształt szyjki. W efekcie górna część buteleczki przypomina nieco grecką kolumnę. Jej front zdobi natomiast złota etykieta. Wypisano na niej nazwę zapachu, markę jego producenta, koncentrację oraz pojemność flakonu. Całość wygląda elegancko i luksusowo zarazem.

Uważam, że Vert d’Encens to całkiem ciekawe perfumy. Za każdym razem, gdy je testowałem, odbierałem je nieco inaczej. Raz wydawały mi się silniej zielone, innym razem bardziej drzewne, a jeszcze innym mocniej kadzidlane. Ta ich nieoczywistość dowodzi dużych umiejętności Olivier’a Gillotin’a. Podobnie zresztą jak i fakt, że całkiem zgrabnie połączył on akordy, które dość rzadko się ze sobą zestawia. A więc zielony aromat drzew iglastych i dymną nutę kadzidła. Z tym, że ja chyba nie zaliczam się do miłośników takiego duetu. Na plus zaliczam za to co innego. A mianowicie fakt, że mimo iż ciemne Vert d’Encens nie są perfumami ciężkimi. Plasują się gdzieś po środku skali. Nawet ich słodka, żywiczna baza nie jest w moim odczuciu ani trochę przytłaczająca. I choć sam zapach nie do końca trafił w mój gust, to jednak zachęcam, by poświęcić mu chwilę uwagi.       

Vert d’Encens
Główne nuty: Nuty Drzewne, Żywice.
Autor: Olivier Gillotin.
Rok produkcji: 2016.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)