Agar i Piżmo

View Original

Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s – bo cytrusów nigdy dość

Przy okazji niedawnej recenzji Menthe Fraîshe wspominałem, że zaopatrzyłem się w próbki dwóch zapachów marki Heeley. Tym drugim jest zaś bohater dzisiejszego wpisu - Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s. Czyli w skrócie St. Clement’s. Jeśli i Was zdziwiła stosunkowo długa nazwa tych perfum, to śpieszę wyjaśnić, że pochodzi ona od staroangielskiej rymowanki Oranges and Lemons. Wymienione w niej dzwony znajdują się natomiast w kościele św. Klemensa, jednym z dwóch pod tym wezwaniem w Londynie. Przy czym chodzi najpewniej o Eastcheap. Sama kompozycja określana jest jednak jako na wskroś nowoczesna. A przy tym naprawdę świeża. Przekonajmy się zatem jak jest w rzeczywistości.

Już pierwsze sekundy po aplikacji recenzowanych perfum na skórę nie pozostawiają żadnych wątpliwości co do ich cytrusowego charakteru. A oba tytułowe owoce bezsprzecznie są tu obecne. Czuć słodki i soczysty aromat pomarańczy. Której partneruje kwaśniejsza (ale nie gorzka) cytryna. W efekcie otwarcie Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s sprawia wrażenie lekkiego, jasnego i radosnego. Nie odbieram go jednak jako musującego, co jest typowe dla wielu podobnych zapachów. Stworzona przez James’a Heeley’a kompozycja jest za to bardzo energetyzująca. Być może wynika to z faktu, że jej głowę wzbogacono nutą bergamotki. Gdzieś w tle majaczy natomiast słodsza mandarynka. A choć cytrusy stanowią oś zapachu, to jednak nie są jego jedynym elementem. O czym przekonujemy się w kolejnych fazach St. Clement’s.

Jeśli miałbym wskazać tylko jedną nutę, którą w recenzowanych perfumach czuję najwyraźniej to byłoby to neroli. Buduje ono serce opisywanej kompozycji, jednak jego aromat zauważalny jest już od samego początku. Stali czytelnicy bloga wiedzą zaś, że zaliczam neroli do swoich ulubionych perfumowych ingrediencji. Zaś sposób w jaki w Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s przedstawił je James Heeley może się podobać. Jego woń jest słodkawa, lekko indolowa, a przy tym na swój sposób zielona. Co wynikać może również z obecności petitgrain na tym etapie zapachu. Powiedziałbym nawet, że w tle migocze coś ziołowego. I lekko gorzkawego. To ostatnie wrażenie spowodowane może być jednak przez fakt, iż w sercu prezentowanych perfum pojawia się także nuta herbaty earl grey. Nie jest ona może szczególnie ewidentna, sprawia jednak, że całość staje się ciemniejsza. Nabiera też bardziej dymnego charakteru. Przy czym zmiana ta jest raczej subtelna. St. Clement’s pozostają bowiem świetliste. Pojawia się w nich jedynie odrobina chłodnego cienia. A efekt ten podbudowano jeszcze przy pomocy tworzącej bazę zapachu wetywerii. Której aromat kontynuuje to, co zaczęła herbata. W końcówce odnajdziemy też jednak kremowe ylang-ylang, które zgrabnie komponuje się z dalej tu obecnym i lekko teraz mydlanym neroli. Ostatnia faza kompozycji nie jest jednak szczególnie intrygująca. Owszem, wykonana jest poprawnie, powiedziałbym jednak, że bardziej niż wnieść coś do dzieła Heeley’a, stara się go jedynie nie popsuć. Ale i tak nie jest źle.

A jak prezentują się walory użytkowe Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s? Moim zdaniem dość przeciętnie, od perfum o takim klimacie nie można jednak za dużo wymagać. Jeśli chodzi o projekcję, to plasuje się ona pomiędzy słabą a umiarkowaną. Zapach trzyma się dość blisko skóry, jednak pod wpływem ciepła staje się bardziej wyczuwalny. Między innymi dlatego uważam, że nadaje się przede wszystkim na lato. Lepiej wypada natomiast pod względem trwałości. Tę opisałbym jako niezłą. Taką na poziomie 5-6 godzin. Przypomnę przy tym, że mamy tu do czynienia z wodą toaletową. 

To jeszcze krótko o flakonie recenzowanej kompozycji. Określiłbym go jako typowy Heeley. Walcowata buteleczka opasana jest białą etykieta ze srebrnym obramowaniem. Na niej widzimy zaś wypisaną nazwę zapachu, jego koncentrację oraz producenta. Przy czym ta pierwsza zajmuje zdecydowanie najwięcej przestrzeni. Na ozdobną grafikę zabrakło już miejsca. Przez przeźroczyste szkło widzimy zaś zamkniętą we flakonie bladożółtą ciecz. Całość zwieńczona jest zaś czarną, drewnianą zatyczką. Sprawia wrażenie czystej i eleganckiej. Tak jak znajdujący się we wnętrzu aromat.

Tak naprawdę Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s nie są perfumami w żaden sposób odkrywczymi czy nowatorskimi. To nieskomplikowana a zarazem wesoła kompozycja cytrusowa. Która bardzo dobrze sprawdzi się przede wszystkim latem. Ma zresztą w sobie coś lekko sportowego. Jest świeża i energetyzująca, ale nie banalna. Za sprawą neroli nabiera zaś nieco elegancji. Zapach jest dobrze skomponowany i spójny, brak mu jednak jakiegoś wyróżnika. Czegoś, co sprawiłoby, że spośród wielu w tej kategorii chciałbym sięgnąć akurat po St. Clement’s. Być może mógłbym nawet ocenić go odrobinę niżej, jednak przez moją sympatię do neroli uznałem, iż warto się z nim zapoznać. Zresztą kto wie, może dla kogoś z Was to właśnie ta kompozycja stanie się pierwszym wyborem na upalne dni.

Oranges and Lemons, Say The Bells of St. Clement’s
Główna nuta: Cytrusy.
Autor: James Heeley.
Rok produkcji: 2010.
Moja ocena: Warto poznać. (5/7)