Fusion d’Issey – stoicka siła natury
Bohater dzisiejszego wpisu, Fusion d’Issey to jedna z głośniejszych premier 2020 roku. Japońska marka nie rozpieszcza bowiem swoich miłośników ilością nowych oryginalnych perfum (czyli nie licząc flankerów). Z tego względu sam byłem bardzo ciekaw jak pachnie ich najnowsze dzieło. Szczególnie, że w materiałach promocyjnych znaleźć można informacje o inspiracji erupcją wulkanu oraz grze kontrastów. Ciepło vs. zimno. Słońce kontra skały. Ale wystarczy już tych sloganów. Przekonajmy się jak rzeczywiście pachnie Fusion d’Issey.
Otwarcie recenzowanego zapachu wywołało we mnie małą konsternację. Jest bowiem zaskakująco łagodne. O niszczycielskich żywiołach nie ma tu mowy. Jest za to delikatny aromat mleczka kokosowego. Za jego sprawą głowa kompozycji wydaje się jedwabista i kremowa. Kojarzy mi się trochę z olejkiem do opalania. Jest także zauważalnie słodka. Jednak słodycz Fusion wydaje mi się mało mainstreamowa. Z jednej strony ewidentna, a z drugiej jakby subtelna. Rozświetlona niewielką ilością cytrusów obecnych tu pod postacią cytryny. Natomiast za wspomnianą kremowość odpowiada chyba wprowadzona do otwarcia nuta figi. Wyczuwalna dopiero po chwili, przeprowadza dzieło Nathalie Lorson z fazy głowy do serca.
A co ciekawego odnajdziemy w środkowej części opisywanych perfum? Teoretycznie nic nadzwyczajnego, ale… Wydaje mi się, że serce Fusion d’Issey zblendowane jest niezwykle dobrze. A cały zapach przesuwa się nieco w stronę zieleni. I dzieje się tak przede wszystkim za sprawą aromatycznej mieszanki geranium i rozmarynu. Doprawionych jeszcze solidną dawką kardamonu. Efekt jest naprawdę ciekawy. I dość dziwny, bowiem momentami wydaje mi się, że kompozycja Issey Miyake jest zauważalnie syntetyczna. A może są to zapowiadane nuty mineralne? Chociaż mi kojarzą się bardziej z pyłem wiejskiej drogi, w gorący dzień wzbijanym w powietrze przez koła przejeżdżających samochodów. Niemniej wrażenie jest nawet intrygujące. Tym bardziej, że wątek kremowy nadal jest tu kontynuowany. Jednak odpowiedzialność za jego obecność przejęły drewno sandałowe oraz wspomniany już kardamon. Niestety, baza nie jest już tak ciekawa. Odbieram ją jako raczej płaską. Za jej podstawę służy zaś Ambroxan. Dalej jest więc słodko, ale z wyraźniejszym drzewnym sznytem. Drzewne syntetyki pachną tu umiarkowanie naturalnie. Choć na pewno o żadnej tragedii też mówić nie można. Co więcej, od czasu do czasu na powierzchnię przebija się obecny w głowie aromat figi. W bazie odnajdziemy również paczulę. Ma ona za zadanie przypominać nam o męskim charakterze Fusion. Jednocześnie, stanowi także przeciwwagę dla słodszych elementów zapachu.
Zastanawiacie się jak prezentują się walory użytkowe opisywanej kompozycji? Już spieszę z odpowiedzią. Na początek projekcja. A ta jest według mnie całkiem przyzwoita. Podczas testów nie miałem żadnych problemów by wyczuć te perfumy na sobie. Ich moc jest zauważalna, ale nie nachalna. Taka w sam raz. Sporym rozczarowaniem okazała się natomiast trwałość Fusion d’Issey. Być może było to spowodowane specyfiką mojej skóry, ale zapach ten znikał z niej już po upływie 5-6 godzin. To słaby wynik nawet jak na wodę toaletową.
Nim przejdę do podsumowania, jeszcze kilka słów o flakonie Fusion. A chyba jest o czym pisać. Sama butelka swoim kształtem przypomina te należące do innych dzieł japońskiej marki. Wyróżnia się jednak kilkoma szczegółami. Największą uwagę zwraca zaś jej zatyczka. Czarna i jakby grubo ciosana. Nasuwać ma skojarzenia ze skałami wulkanicznymi. Sam flakon jest natomiast niebieski. Trochę chłodny. Na jego froncie widnieją nazwa kompozycji i jej marka. Wypisane pomarańczową czcionką, kojarzą mi się z wypływająca z wnętrza wulkanu lawą. Całość wygląda dość ciekawie, według mnie posiada jednak raczej sportowy charakter. Niezbyt pasuje do klimatu zamkniętej we wnętrzu cieczy.
Długo zastanawiałem się nad końcową oceną Fusion d’Issey. A wahałem się pomiędzy Może być a Warto poznać. W podjęciu ostatecznej decyzji pomogły mi zaś inne perfumy japońskiej marki, mianowicie Nuit d’Issey. Zapach ten oceniłem bowiem na Może być. A Fusion wydaje mi się od niego trochę ciekawszy. Dzieło Nathalie Lorson jest spokojne i stonowane. A jednak wyróżnia się na tle konkurencji. Jego kokosowa słodycz bezsprzecznie zwraca uwagę. Do tego recenzowana kompozycja posiada także całkiem nowoczesny charakter. Dalej natomiast nie widzę w nim deklarowanej niszczycielskiej siły natury. Wręcz przeciwnie, wydaje mi się raczej odzwierciedleniem spokoju następującego po burzy. A Wy, co sądzicie na ten temat?
Fusion d’Issey
Główne nuty: Kokos, Figa.
Autor: Nathalie Lorson.
Rok produkcji: 2020.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)