Agar i Piżmo

View Original

The Dreamer – sen o lepszych czasach

Do tej pory nie miałem jeszcze okazji recenzować żadnych perfum marki Versace. Dziś na bloga trafia jednak The Dreamer (ang. marzyciel). Jest to ostatni zapach, jaki włoski dom mody wypuścił na rynek w czasach, gdy kierował nim tragicznie zamordowany Gianni Versace. W pewnym sensie kompozycja ta stanowi więc dziedzictwo tego niezwykle utalentowanego kreatora. Dodatkowo moją uwagę zwróciła zaś osoba twórcy. The Dreamer skomponowany został bowiem przez Jean-Pierre’a Béthouart’a. W mojej osobistej kolekcji znajdują się zaś już jedne perfumy francuskiego mistrza (Burberry – Touch for Men gdyby ktoś pytał). Bohater dzisiejszego wpisu powstał jednak wcześniej, bo w 1996 roku. Jako że lata 90’ XX wieku to jeden z moich ulubionych okresów w perfumerii postanowiłem poznać i dzieło Versace. Dziś na blogu wnioski z moich kilkudniowych testów.

Otwarcie The Dreamer natychmiastowo nasuwa skojarzenia z ginem z tonikiem. I to chyba nawet silniej niż inspirowany tym koktajlem Juniper Sling od Penhaligon’s. Dzieje się tak w dużej mierze za sprawą obecnego od pierwszych chwil aromatu jałowca. Jest więc męsko i wytrawnie. Szczególnie, że w początkowej fazie swojego dzieła Jean-Pierre Béthouart sparował wspomniany krzew z szałwią i lawendą. Dzięki nim kompozycja mocniej osadzona została w stylistyce fougère. Aby jednak perfumy nie popadły za mocno w drzewno-ziołowe klimaty w ich głowie pojawia się też mandarynka. Jej słodycz łagodzi początkową ostrość otwarcia. Nadaje delikatnego owocowego szlifu. Stanowi też wstęp do tego, co odnajdziemy w sercu zapach.  

Zanim wybrzmią ostatnie nuty głowy na scenę zaczynają wkraczać kwiaty. The Dreamer robi się naprawdę słodki. Powiedziałbym nawet, ze nieco ulepny. Na szczęście wrażenie to jest tylko chwilowe. Albo szybko się do niego przyzwyczaiłem. Na pierwszym planie króluje tymczasem niezwykle rzadko spotykana w męskich perfumach lilia wodna. Jej aromat, choć nektarowy, zawiera w sobie wyraźne wodniste akcenty. Jeśli wiecie jak pachnie wilgoć, zrozumiecie co mam na myśli. W budowany przez lilię obraz bardzo dobrze wpasowuje się zaś goździk. Zdecydowanie mniej słodki, wprowadza do kompozycji pewien element cielesności. Bardzo słabo wyczuwam natomiast tak lubianego przez siebie irysa. Niemniej, tworzony przez powyższe składniki kwiatowy akord jest ciężki i zahacza nawet o kobiece klimaty. Nie popada w nie jednak między innymi za sprawą pojawiającej się na ostatnim etapie The Dreamer nuty tytoniu. Sposób w jaki została tu ona przedstawiona naprawdę zasługuje na uwagę. Chyba w żadnych perfumach nie spotkałem tytoniu w aż tak słodkiej formie. Ale wiecie co? Naprawdę mi się ona podoba! Dodatkowo, dzięki obecności ambry końcówka recenzowanych perfum jest ciepła i balsamiczna. Dość zaskakująco, na ostatnim etapie zapachu da się jeszcze wyczuć zielono-ziołową woń estragonu. W bardzo ciekawy sposób wieńczy ona kompozycję Béthouart’a.

Przekonajmy się teraz jak dzieło Versace prezentuje się pod kątem walorów użytkowych. Jeśli chodzi o projekcję to jest ona umiarkowana lub nawet nieznacznie poniżej średniej. Nie jest bynajmniej tak, że perfum tych w ogóle nie czuć. Ja dość łatwo odnajdowałem je na sobie, jednak osoby w moim otoczeniu już niekoniecznie. Dawało mi to jednak pewną egoistyczną przyjemność cieszenia się tym, że mam The Dreamer tylko dla siebie. A jak długo trwała ta radość? Około 6-7 godzin. A zatem kompozycja Jean-Pierre’a Béthouart’a posiada też nie najgorszą trwałość. Szczególnie, że występuje w postaci wody toaletowej.

Nadszedł czas by napisać kilka słów o flakonie opisywanych dzisiaj perfum. Według mnie nie prezentuje się on zbyt okazale. Wykonany jest z przeźroczystego szkła a jego przednią ściankę zdobi logo Versace. Charakterystyczną głowę mitycznej Meduzy zna chyba każdy miłośnik mody. Do Starożytnej Grecji nawiązuje także motyw okalający szyjkę atomizera. Sama butelka też zresztą kojarzyć się może z grecka kolumną. Jest to już jednak dość odległe skojarzenie. Za gryzące się uważam natomiast zestawienie złotego atomizera ze srebrną szyjką butelki. Te dwa kolory jakoś nigdy mi do siebie nie pasowały. Poza tym, na flakonie The Dreamer nie znajdziemy żadnych dodatkowych oznaczeń. Nawet nazwy tych perfum. Osobiście uważam taki design za dość mało charakterystyczny.   

Pisząc podsumowanie dzisiejszej recenzji, chciałbym zwrócić uwagę na kilka kwestii. Po pierwsze, choć The Dreamer dedykowany jest panom, to jestem w stanie wyobrazić sobie kobiety noszące te perfumy. Zapach jest dość uniwersalny i posiada jedynie nieznaczny przechył w męską stronę. Ma za to klasyczną trójdzielną budowę. Każda z jego trzech faz jest zauważalnie różna od dwóch pozostałych. Od ziołowego początku, przez kwiatowe serce po tytoniowo-ambrową bazę, The Dreamer zmienia się i ewoluuje. Ukazując nam swoje kolejne oblicza. A każde z nich ma w sobie to coś. Muszę jednak przyznać, że potrzebowałem trochę czasu, by dostrzec urok tej kompozycji. Klik w mojej głowie nastąpił dopiero w czwartym-piątym dniu testów. Ale lepiej późno niż wcale. The Dreamer to bowiem naprawdę piękna, zmienna i bogata kompozycja. I warto dać jej trochę czasu.  

The Dreamer
Główne nuty: Kwiaty, Tytoń.
Autor: Jean-Pierre Béthouart.
Rok produkcji: 1996.
Moja opinia:  Polecam. (6/7)