Jazz Club – wieczór w Birdland
Dziś na bloga trafia zupełnie nowa marka. Maison Margiela. Zaś jej pierwszymi perfumami, jakie mam przyjemność recenzować są Jazz Club. A więc zapach z linii Replica, mającej odwoływać się do wspomnieć związanych z konkretnymi miejscami. Takimi jak na przykład klub jazzowy. A skoro o tego typu klubach mowa, to nie ma chyba słynniejszego niż nowojorski Birdland. Wszyscy najwięksi kiedyś tam występowali i nawet dziś zabawy trwają do rana. Zgodnie z opisem na oficjalnej stronie marki, stworzona przez Alienor Massenet kompozycja również posiada bardzo radosny charakter. Z tym, że pasować ma raczej na bardziej kameralne spotkania w prywatnych klubach. Przekonajmy się jednak jak jest w rzeczywistości.
Początek zapachu jest słodki. I jakby znajomy. Nie mogę sobie jednak przypomnieć z czym mi się kojarzy. Najistotniejszą rolę odgrywa w nim zaś różowy pieprz. To on wnosi do kompozycji pierwszy (ale nie ostatni!) ładunek słodyczy. Jego charakterystyczny aromat nadaje jej także werwy. Lekko musujący, stanowi metaforę spożywanych w klubach napojów wyskokowych. Tym bardziej, że głowę Jazz Club wzbogacono również o nutę hiszpańskiej cytryny. Jej subtelna kwaskowość sprawia, że zapach wydaje się bardziej radosny. W jego pierwszej fazie pojawia się też neroli. Moim zdaniem nie jest tu ono jednak wyczuwalne jako pojedyncza nuta. Wspólnie z cytryną powoduje natomiast, że otwarcie jest jasne i przestrzenne. Obie nuty balansują też słodycz różowego pieprzu. Oraz nadają dziełu Alienor Massenet delikatnie zielonej aury.
Jeśli chodzi o serce recenzowanych dziś perfum, to moim zdaniem utrzymane jest ono w podobnym klimacie jak ich głowa. Choć do jego budowy wykorzystano zgoła odmienny zestaw nut. Trochę pogłębiono też początkową słodycz zapachu. Jednym z najważniejszych składników Jazz Club jest bowiem ciemny rum. Słodkawy i bardzo aromatyczny. Ale nie ciężki. Ani kleisty. Wyraźnie dominuje środkową fazę kompozycji. Natomiast zaskoczeniem okazały się dla mnie towarzyszące mu nuty. Da się tu bowiem wyczuć, pochodzące od szałwii muszkatołowej, ziołowe niuanse. Ta odrobina elegancji i wytrawnej czystości ciekawie kontrastuje z rumowym motywem przewodnim. Kontynuuje także zielony wątek zapoczątkowany w otwarciu opisywanych perfum. W czym pomaga jej też niewątpliwie obecna tu wetyweria. Chłodna i lekko drzewna, nasuwa mi skojarzenie z masywnym drewnianym barem, za którym piętrzą się butelki z różnorakimi trunkami. Z czasem alkoholowy temat ustępuje jednak miejsca dymnej woni cygar. Baza Jazz Club zbudowana jest bowiem wokół nuty liści tytoniu. A wraz z nim pojawia się wyczekiwany przeze mnie klimat noir. Całość staje się mroczniejsza, ale też bardziej zmysłowa. A obecna od samego początku słodycz w końcu bierze górę. Tytoń sparowany tu został z bogatą, przyprawową wonią wanilii. I podkręcony jeszcze przy pomocy styraksu. Końcówka jest więc sensualna, ale nie pościelowa.
Przekonajmy się jeszcze jak opisywane dziś pachnidło prezentuje się pod względem walorów użytkowych. Jeśli chodzi o projekcję, to tę określiłbym jako przeciętną. Zapach nie jest ani mocny ani słaby. Plasuje się niemal idealnie po środku skali. Co dla wielu osób stanowić może zaletę, szczególnie jeśli chcą nosić te perfumy do pracy. Szczególne, że ich trwałość również współgra ze standardowym dniem roboczym. W moim wypadku wynosiła ona bowiem około 7-8 godzin. To dobry wynik, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż mamy tu do czynienia z wodą toaletową.
Chciałbym też poświęcić kilka słów flakonowi Jazz Club. I jeśli mam być szczery, to nie zrobił on na mnie większego wrażenia. Jego wzór jest dość prosty. Przeźroczysta, walcowata buteleczka zwieńczona jest srebrnym atomizerem. Jego szyjka opasana jest zaś delikatnym, białym sznureczkiem. Koresponduje on z płócienną etykietą pokrywającą większą część frontowej strony flakonu. A na niej widzimy wypisaną całkiem pokaźną ilość informacji. Jest tam nazwa recenzowanych perfum, ich marka oraz wskazanie, że przynależą one do serii Replica. Oraz, że inspirowane są klubem jazzowym na Brooklynie, w roku 2013. Jest też wskazanie dominujących nut. I o ile takie podejście do etykiety naprawdę mi się podoba, to jednak całość wygląda dość przeciętnie. I nie zmienia tego nawet złocista barwa zamkniętej we flakonie cieczy.
Przyznam się, że trochę nie rozumiem olbrzymich komplementów, jakie Jazz Club zbiera w Internecie. Owszem, zapach jest przyjemny, ale moim zdaniem brak mu wyrafinowania. Oferuje nam bezpieczną słodycz tytoniu i wanilii, uatrakcyjnianą alkoholową nutą rumu. I pewnymi zielonymi akcentami. Pomysł ciekawy, wykonanie również bardzo przyzwoite, ale dalej mam wrażenie, że całość zrobiona jest trochę zbyt bezpiecznie. Nie widzę tu spodziewanego jazzowego szaleństwa. Ferii barw, aromatów i doznań. Co nie znaczy, że Jazz Club mi się nie podoba. Przeciwnie, są to perfumy dające użytkownikowi spore poczucie komfortu. A także promieniujące wyraźnie męską aurą. Myślę, że wielu z Was naprawdę przypadną do gustu. Do mojego ideału jednak trochę im jeszcze brakuje.
Jazz Club
Główne nuty: Rum, Tytoń.
Autor: Alienor Massenet.
Rok produkcji: 2013.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)