Agar i Piżmo

View Original

Tundra – na dalekiej północy

     Geografia, IV klasa szkoły podstawowej. Temat lekcji: Strefy roślinne Ziemi. Sawanna, tajga, tundra… I to właśnie ostatnią z nich inspirowane są recenzowane dziś perfumy. Zgodnie z definicją encyklopedii PWN tundra to bezdrzewna formacja roślinna występująca na półkuli północnej w bardzo surowych warunkach cieplnych klimatu okołobiegunowego. Czego zatem spodziewać się po stworzonej przez Nathalie Lorson – autorce między innymi Encre Noir, Bentley for Men i Bentley for Men Intense – kompozycji? Przystępując do testów Tundry oczekiwałem zapachu chłodnego i zielonego. Z wyraźnie zaznaczoną nutą mchu. Czy moje założenie były trafne? A może te powstałe w 2014 roku i stanowiące część kolekcji Provenance Tales perfumy zaskoczyły mnie zupełnie odmiennym stylem? Tego dowiecie się z dzisiejszej recenzji.

     Tundra rozpoczyna się przyprawowo. Mamy tu więc między innymi liść laurowy i jałowiec. Oba nadają kompozycji wytrawności oraz goryczy, którą potęguje jeszcze obecność bergamotki. Muszę jednak przyznać, że sam z obecności jałowca zdałem sobie sprawę dopiero po około minucie od aplikacji tych perfum na skórę. Dodatkowo początek zapachu rozjaśniony został różowym pieprzem. W efekcie otwarcie jest świeże i zielone, a także trochę ostre (to chyba ten jałowiec). Wyraźnie czuć też bijącą od Tundry aurę arktycznego chłodu. Już od początku łatwo również zdać sobie sprawę, kto jest głównym bohaterem tych perfum. O tym jednak za chwile.

     W sercu zapach się zauważalnie się wysładza. Pojawia się w nim wątek kwiatowy. Choć oficjalny spis nut wskazuje na obecność fiołka dla mnie ten kwiatowy akord jest nieco bardziej abstrakcyjny. Nie przypisałbym go do żadnego konkretnego gatunku. Jego delikatna słodycz ma nam przypominać, że tundra to nie jałowa pustynia i że tu też rozwija się życie. Już na wstępie wyłapałem również aromat tworzącej serce kompozycji gałki muszkatołowej. Ociepla ona zapach, jednocześnie dodając mu pikanterii. Podobnie jak pojawiająca się na tym etapie paczula. Za zieloną i drzewną stronę Tundry odpowiedzialna jest za to żywica elemi. W bazie niepodzielnie króluje natomiast drewno cedrowe. I to właśnie cedr jest dla mnie głównym bohaterem stworzonych przez Nathalie Lorson perfum. Z początku dymny, później w słodszej kwiatowo-przyprawowej otoczce a na końcu porośnięty zielonym mchem. Mech to bowiem kolejny składnik, który odnajdziemy w bazie kompozycji. Drzewny charakter zapachu dodatkowo podbudowany został zaś za pomocą wetywerii. Nie można też nie wspomnieć o obecności piżma. Niemniej, dla mnie baza Tundry to przede wszystkim wspominany cedr. Pachnie bardzo naturalnie i silnie kojarzy się z aromatem listewek z marketów budowlanych. Ten zaś prowadzi nas wprost na mroźną północ.

     Walory użytkowe Tundry kształtują się w granicach normy. Zapach nie jest ani wybitnie silny ani nad wyraz bliskoskórny. Projektuje ze średnia mocą dając poczucie komfortu, nie pozostając jednocześnie anonimowym. Dopasowuje się jak dobrze skrojona marynarka. Między innymi z tego względu uważam go za bardzo uniwersalny. Dodatkowo posiada też całkiem przyzwoitą trwałość na poziomie 7-8 godzin. Trzeba jednak zauważyć, że kompozycja ma stężenie eau de parfum a zatem można by spodziewać się jeszcze trochę lepszego wyniku.

     Podobnie jak pozostałe flakony z serii Provenance Tales również i tan należący do Tundry wykonany jest z ciemnoszarego szkła. Różni się jednak zdobiącą jego przednią ściankę grafiką. W przypadku recenzowanych dziś perfum ciężko dokładnie określić, co zostało na niej przedstawione. Niewątpliwie jest to motyw roślinny, jednak trudno tu wyłapać jakieś elementy charakterystyczne dla konkretnych gatunków. Jest to raczej plecionka iglastych gałązek i łodyg. A może w tle majaczy też pień cedru? Naprawdę trudno powiedzieć. Nie zmienia to jednak faktu, że flakon prezentuje się naprawdę dobrze. Lekko wygładzone krawędzie nadają mu delikatności podczas gdy ciemna barwa podkreśla męski charakter. Punkt dla Rouge Bunny Rouge.

     W moim odczuciu Tundra to bardzo udane męskie pachnidło. Tyle, że w teorii wcale nie jest męskie. Fragrantica opisuję dzieło Lorson jako perfumy dla kobiet i mężczyzn zaś Basenotes klasyfikuje je jako feminine. To ostatnie to już chyba jednak jakaś pomyłka. O ile z klasyfikacją jako uniseks mogę się jeszcze zgodzić, o tyle w Tundrze nie ma nic co wskazywałoby na jej stricte damski charakter. Bijący od niej chłód oraz drzewna aura mają w sobie ewidentnie męski pierwiastek. Coś, co przywodzi na myśl pierwszych pionierów osiedlających się na dalekiej północy. Co do zasady Tundra nie jest zapachem lekkim, nie jest też jednak ciężka.  Nathalie Lorson udało się utrzymać idealny balans kompozycji. Do tego perfumy te posiadają niezwykłą uniwersalność. Świetnie sprawdzą się zarówno do biura jak i na randkę. Jeśli zaś chodzi o porę roku to najbardziej polecam je na wczesną wiosnę. Tundra doskonale oddaje klimat pierwszych przebiśniegów i życia nieśmiało budzącego się z zimowego snu.

Tundra
Główne nuty: Cedr, Przyprawy.
Autor: Nathalie Lorson.
Rok produkcji: 2014.
Moja opinia: Polecam. (6/7)