Ambre Sultan – niech żyje ambra!
Dziś na blogu mam przyjemność przedstawić jedne z ulubionych perfum w mojej kolekcji (o ile nie w ogóle). Mowa o Ambre Sultan. To od nich zresztą zaczęła się moja przygoda z perfumerią niszową i słabość do Serge’a Lutens’a. Niewielka ilość zaaplikowana przelotnie na nadgarstek wystarczyła, bym zdał sobie sprawę, że mam do czynienia z zapachem jak żaden inny. Kompozycja ta wpisuje się zresztą w jakże lubianą przeze mnie stylistykę Orientu. Co ciekawe, oficjalna strona marki nie określa jednak Ambre Sultan jako orientalnej, ale jako w połowie arabską a w połowie lutensowską. Brzmi intrygująco, prawda? Niemniej, muszę przyznać, że upłynęło trochę czasu nim nabyłem własny flakon tych perfum. Dziś mogę jednak powiedzieć, że naprawdę dobrze znam dzieło Christopher’a Sheldrake’a. Bez zbędnej zwłoki zapraszam zatem do lektury niniejszej recenzji!
Jak wspomniałem, już od pierwszego kontaktu Ambre Sultan zdajemy sobie sprawę z bogactwa i złożoności tych perfum. Co zaskakujące, kompozycja nie jest jednak typowym ambrowcem. Jej otwarcie jest gorzkie i wytrawne. Powiedziałbym nawet, że lekko zielone. Duża w tym zasługa liścia laurowego, którego aromat jest tu naprawdę dobrze wyczuwalny. Obok niego pojawiają się też inne przyprawy: oregano oraz kolendra. Dodają one zapachowi nieco pikanterii, jednocześnie lekko go rozjaśniając. W ten klimat wpisuje się również obecny w składzie mirt. W efekcie początek recenzowanych dziś perfum zawiera w sobie także pewne apteczne akcenty. Warto również wspomnieć, że w moim odczuciu Ambre Sultan nie posiada typowej trójdzielnej budowy. Już na wstępie odsłania przed nami wszystkie karty, potrzeba jednak trochę czasu, aby się w tym wszystkim połapać.
Gdy minie już szok wywołany ostrym, przyprawowo-ziołowym wstępem skupić się możemy na słodszej stronie kompozycji. I na głównym wątku ambrowym. Sheldrake zbudował go w oparciu o mieszankę trzech żywic: benzoinu, szarej ambry oraz przede wszystkim labdanum. To jego charakterystyczna, tutaj lekko miodowo-karmelowa, nuta definiuje charakter kompozycji. To również ono sprawia, że postrzegam aromat Ambre Sultan jako gęsty i syropowaty. Jego słodycz dodatkowo podkreślona została zaś poprzez użycie olejku z arcydzięgla. Oraz, co zaskakujące, wanilii! Co ważne, zapach ani na chwile nie staje się jednak przesłodzony. Jest ciepły i balsamiczny, ale nie puchaty. Momentami nawet trochę mroczny. Mamy tu do czynienia z bardzo sensualnym rodzajem słodyczy. W recenzowanych dziś perfumach doszukać się też można lekko kadzidlanej nuty mirry. Całość osadzona zaś została na szkielecie z drewna sandałowego i paczuli. Dodają one zapachowi głębi i utrwalają go na skórze. Ta ostatnia, wspólnie z labdanum, wprowadza też do kompozycji pewne skórzane tony, szczególnie dobrze wyczuwalne w samej końcówce.
Parametry użytkowe Ambre Sultan również zachwycają. Perfumy projektują naprawdę silnie, ani przez chwilę nie dając nam zapomnieć o swojej obecności. Ich aromat otacza nas niczym pole siłowe. Ze względu na stylistykę absolutnie nie można jednak nazwać ich krzykliwymi. Także ich trwałość jest zachwycająca. Na ubraniach dochodzi nawet do 3-4 dni! Na skórze aż tak dobrze nie jest, ale kompozycja pozostaje wyczuwalna przez około 16-18 godzin od aplikacji.
Gdy kiedyś odwiedziło mnie dwóch kolegów stwierdzili, że recenzowane dziś perfumy mają najlepszy flakon ze wszystkich w mojej kolekcji. Ciężko mi powiedzieć co rozumieli przez najlepszy, niemniej buteleczka z Ambre Sultan niewątpliwie ma w sobie to coś. Jest prosta, smukła i elegancka. Do tego zawarta w jej wnętrzu bursztynowa ciecz doskonale koresponduje z żywicznym charakterem zapachu. Całość prezentuje się zatem naprawdę znakomicie i bez wątpienia może być ozdobą niejednej toaletki.
Ambre Sultan to naprawdę niezwykła mieszkanka aromatów. Swoim charakterem znacząco wyróżnia się na tle większości ambrowców. Niewątpliwie duża w tym zasługa początkowej goryczy. Pomimo niej kompozycja jest jednak na swój sposób słodka. A także zawiesista. I to chyba ta pozorna kontrastowość przesądziła o wielkim sukcesie jaki odniosło dzieło Lutens’a i Sheldrake’a. Dziś Ambre Sultan to już praktycznie legenda. W jej żywicznym aromacie jest coś ponętnego i uwodzicielskiego, co sprawia, że sięgamy po nią z prawdziwą rozkoszą. Tego typu zmysłowej, balsamicznej słodyczy nie znajdziemy bowiem nigdzie indziej. A choć oficjalnie recenzowane dziś perfumy dedykowane są zarówno kobietom jak i mężczyznom, to w moim odczuciu posiadają one zauważalny przechył w męską stronę. To taka męska ambra. Doskonale sprawdzą się też w chłodniejsze pory roku. Choć nie określiłbym woni Ambre Sultan jako otulającej, niewątpliwie zawiera ona w sobie sporą dawkę ciepła. Jest jak promienie słońca zaklęte w bursztynie.
Ambre Sultan
Główne nuty: Żywice, Przyprawy.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 1993.
Moja opinia: Gorąco polecam! (7/7)