Prezent dla niej – La Fille de Berlin
Królowa kwiatów – tym mianem w wielu kręgach kulturowych określa się różę. Nie może zatem dziwić fakt, że jej aromat jest niezwykle popularny w perfumerii. Z tym, że jego postrzeganie może się nieco różnić. Na przykład w krajach arabskich róża niezwykle często pojawia się w pachnidłach dla mężczyzn. Również nasz dzisiejszy bohater – La Fille de Berlin (fr. Dziewczyna z Berlina) marki Serge Lutens – jest zapachem oficjalnie dedykowanym zarówno paniom jak i panom. Ponieważ jednak w kulturze Zachodu róża ma zdecydowanie bardziej kobiece konotacje, zdecydowałem się włączyć niniejszy wpis do cyklu Prezent dla niej. Tym bardziej, że również oficjalna strona SL wspomina o niezwykłej kobiecości emanującej od recenzowanych perfum. Zachęcam zresztą do obejrzenia promującego je spotu reklamowego. Póki co skupmy się jednak na samym aromacie La Fille de Berlin.
Motywem przewodnim opisywanych perfum jest czerwień. A będąca ich główną bohaterką róża wyczuwalna jest od samego początku. Jej intensywny, słodki aromat natychmiastowo przykuwa uwagę. Jest nieco pudrowy, a nieco szminkowy. Powiedziałbym nawet, ze trochę buduarowy. A do tego odrobinę retro. Ale tylko odrobinę. W otwarciu recenzowanego zapachu odnajdziemy także delikatne cytrusowe niuanse, wprowadzone za sprawą geranium. Jak również pewne metaliczne akcenty. Będące najpewniej zasługą fiołka. Dzięki niemu, mimo swojej słodyczy, pierwsza faza La Fille de Berlin pozostaje chłodna. Jakby surowa. W takim ujęciu róża prezentuje się naprawdę intrygująco. A choć dzieło duetu Lutens – Sheldrake nie posiada zbyt wyraźnej ewolucji, to jednak z czasem królowa kwiatów odsłania przed nami swoje kolejne oblicza.
O ile w głowie kompozycji wątek różany dominował, to w jej sercu… nadal tak jest. Tyle, że sposób w jaki przedstawiono główną bohaterkę trochę się zmienia. Pojawia się więcej zieleni. Co jest najpewniej spowodowane wzbogaceniem środkowej fazy recenzowanych perfum o nutę olejku z palczatki imbirowej (palmarosa). Dzięki niemu całość nabiera nieco więcej wytrawności. Pojawiają się także pewne pikantniejsze akcenty, wprowadzone do zapachu przy pomocy czarnego pieprzu. Intensyfikuje on zmysłową stronę La Fille de Berlin. I sprawia, że w mojej wyobraźni różane płatki zaczynają wirować przeistaczając się w karminowe tornado. Które porywa nas i niesie ku ostatniej fazie kompozycji. W której kwiatowy aromat w końcu ustępuje miejsca innym nutom. Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że końcówka opisywanego pachnidła, choć nadal niezwykle sensualna, ma też zdecydowanie bardziej animalny klimat. Co jest spowodowane obecnością dwóch składników: paczuli i piżma. Wspólnie obie te nuty malują obraz jakichś grzesznych igraszek, przekornie zderzonych z nadal obecnym słodkim aromatem róży oraz balsamiczną wonią ambry. Natomiast drzewno-zielony wątek podbudowany został za pomocą mchu dębowego.
To teraz kilka słów o parametrach użytkowych La Fille de Berlin. Jeśli chodzi o moc tych perfum, to moim zdaniem jest ona przeciętna. Zapach nie jest ani nad wyraz inwazyjny (co częste w przypadku pachnideł z różą w temacie), ani też nazbyt dyskretny. Zwraca na siebie uwagę, jednak robi to w sposób stonowany. Stąd nie kłóciłbym się z twierdzeniem, że nadaje się do użytku w pracy. Ale i po niej. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę rewelacyjną trwałość tej kompozycji. Dochodząco w moim przypadku do 12-13 godzin. Trzeba jednak pamiętać, że mamy tu do czynienia z wodą perfumowaną.
Zanim przejdę do podsumowania, chciałbym jeszcze przyjrzeć się flakonowi opisywanych perfum. Jako, że mamy tu do czynienia z pachnidłem z podstawowej kolekcji Serge’a Lutens’a (tak zwanej Collection Noire) to buteleczka jest smukła i wykonana z przeźroczystego szkła. Dzięki czemu natychmiastowo w oczy rzuca się głęboko czerwona, niemal wpadająca w purpurę, barwa zamkniętej wewnątrz cieczy. Natomiast większa część przedniej ścianki przykryta jest czarną etykietą. Na której znajdziemy informacje o marce zapachu, wraz z logo SL oraz nazwie samej kompozycji. Przy czym tę ostatnią wypisano szarą czcionką, przez co nieco zlewa się ona z tłem. Standardowo, w zestawie znajdziemy również atomizer wraz z zatyczką, które należy samodzielnie zamontować. Oryginalnie flakon zabezpieczony jest bowiem kulistą zakrętką.
Z kilku względów uważam La Fille de Berlin za perfumy naprawdę ciekawe. Przede wszystkim parze Lutens – Sheldrake udało się stworzyć zapach prosty, a zarazem hipnotycznie piękny. Surowa otoczka, w jakiej przedstawiono różę, sprawia, że królowa kwiatów wydaje się tu jeszcze ponętniejsza. Nasze zmysły wyostrzają się na jej aromat. Tym samym kompozycji udaje się uniknąć banału. W odróżnieniu od wielu innych różanych perfum nie jest cliché. Zaznaczam jednak, że La Fille de Berlin to pachnidło, któremu należy dać trochę czasu. Przekonała się o tym choćby moja koleżanka, która po teście nadgarstkowym zdecydowanie odrzuciła dzieło Lutens’a. Po czym po kolejnych dwóch, jeszcze tego samego dnia, nabyła własny flakon. Wydaje mi się również, że La Fille de Berlin to perfumy, do których naprawdę dobrze pasuje powiedzenie, że piękno tkwi w prostocie. Ale może sami się o tym przekonacie?
La Fille de Berlin
Główna nuta: Róża.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 2013.
Moja opinia: Polecam. (6/7)