Agar i Piżmo

View Original

CK be - kwiaty dla każdego

     We wpisie dotyczącym Chance wspomniałem, że zdarzało mi się otrzymywać w prezencie perfumy, co do jakości których miałem sporo wątpliwości. Dziś nadeszła pora, aby zaprezentować jeden z tych zapachów. Przedstawiam CK be marki Calvin Klein. Kompozycja ta powstała w 1998 roku na fali popularności innego zapach amerykańskiej firmy – CK one. Nie udało jej się jednak przebić swojego poprzednika, co więcej nie jest zapachem nawet w połowie tak dobrym. Za to podobnie jak dwa lata starszy CK one w założeniu jest uniseksem, pasować powinna zatem przedstawicielom obu płci. W tym miejscu pozwolę sobie jeszcze tylko zauważyć, że CK one to pierwsze na świecie perfumy dedykowane zarówno kobietom jak i mężczyznom. Wróćmy jednak do bohatera naszego dzisiejszego wpisu.

     Już od pierwszych docierających do naszych nozdrzy nut swoją obecność w CK be zaznacza lawenda. Jeżeli jednak ktoś spodziewa się lawendy na miarę Gris Clair lub Encense et Lavende Serge’a Lutens’a to będzie srogo rozczarowany. Ta tutaj jest mdła i jakby zakurzona, choć jednocześnie wprowadza do zapachu pewną czystość. Za ostrzejszy charakter tych perfum odpowiedzialny jest także użyty w składzie jałowiec. Obok niego pojawia się zaś mięta, która dodaje CK be świeżości, pachnie bowiem nie jak suszone liście, ale dorodne i młode ziele. W otwarciu nie mogło zabraknąć też cytrusów reprezentowanych przez bergamotkę i mandarynkę. W ogólnym wrażeniu początek tych perfum jest klarowny i dość mydlany, ale nie bardzo zły.

     Serce CK be ma już typowy kwiatowy charakter. Stanowi ono połączenie aromatów frezji, jaśminu, orchidei oraz przede wszystkim magnolii i w moim odczuciu ma wyraźny przechył w damską stronę. Kwiaty nie pachną przy tym intensywnie, ale są raczej mizerne i przywiędłe, jakby ktoś zapomniał je podlewać. Aby dodać zapachowi krągłości i owocowego charakteru dodano do niego również brzoskwinię, przy czym owoc ten nie leżał nawet obok brzoskwini jaką odnajdujemy choćby w Trésor od Lancôme. Od takiego pomieszania składników może za to zakręcić się w głowie, szczególnie, że zostały one połączone ze sobą w dość chaotyczny sposób. Za podtrzymanie początkowej świeżości w CK be odpowiadać mają natomiast nuty określone jako trawiaste, ale niezbyt im się to udaje. Zresztą trawa nie jest zbyt wdzięcznym tematem do wykorzystania w perfumach - o ile nie brać pod uwagę wetywerii oczywiście, tu jednak na pewno jej nie ma. Kiedy przeminie już dość niemrawa i niewyraźna faza serca CK be wchodzi wreszcie w swój etap bazowy. Odnajdziemy tu cedr, który pozbawiony został jednak swojej charakterystycznej woni świeżo porąbanych drewnianych wiórków, są też sandałowiec i wanilia, które wprowadzają do zapachu ciepłe i kremowe tony oraz nadają mu słodyczy. Do tego dodano również ambrę i opoponaks, których balsamiczne akcenty współgrać mają z drzewnymi nutami drewna sandałowego i cedrowego. Do utrwalenia kompozycji posłużyło zaś białe piżmo. I choć taki dobór składników wydaje się dość bezpieczny to wszystko to pachnie jednak bardzo sztucznie i plastikowo. Czuć laboratoryjny fartuch i  syntetyki.

     Kolejnym minusem CK be (choć w tym przypadku może to akurat być plus) jest jego mizerna projekcja. Zapach jest słaby, bliskoskórny i praktycznie niewyczuwalny dla otoczenia. Ma za to niebywałą trwałość. W moim przypadku zawsze utrzymywał się na ciele przez minimum 10 godzin, dobijając nawet do pół doby. Zapewne jest to spowodowane wspomnianymi już przez mnie syntetycznymi utrwalaczami w bazie.

     Co do zasady flakon CK be prezentuje się całkiem nieźle. Jest zgrabny i wygodny w użyciu, niemniej mam do niego kilka zastrzeżeń. Przede wszystkim nie podoba mi się brak zatyczki. Pomysł z wykręcanym atomizerem nie jest może zły i stosuje go również marka Serge Lutens, z tą różnicą, że u Lutens’a po wkręceniu atomizera mamy możliwość zamknięcia perfum drugą, specjalnie do tego celu załączoną zatyczką. Tymczasem, aby zamknąć CK be należy z powrotem wykręcić atomizer a w jego miejsce wkręcić korek. Poza tym farba, którą pokryty jest flakon bardzo łatwo ulega zarysowaniu. Gdy byłym w podróży i wrzucałem te perfumy luzem do kosmetyczki po każdym wyjęciu z niej wyglądały coraz mniej estetycznie, zarysowywały je nawet szczoteczka do zębów i tubka z pastą…  

     W moim odczuciu CK be to zapach nijaki i bez wyrazu, nie mogę nawet powiedzieć, że go nie lubię. Jest płaski a jego rozwój na skórze ograniczony został do absolutnego minimum. Kwiaty są w nim sztuczne i bezbarwne. Zresztą z takiego pomieszania składników nie mogło chyba wyjść nic dobrego. Z powyższych względów uważam, że decyzja o jego wycofaniu z produkcji była więcej niż słuszna. Dla równowagi dodam jednak, że CK be nie jest jakąś wyjątkowo złą kompozycją. Zdarzyło mi się dostać w prezencie zapach jeszcze gorszy (notabene również marki Calvin Klein), ale to już temat na odrębny wpis.

CK be
Główne nuty: Kwiaty.
Autor: Ann Gottlieb.
Rok produkcji: 1996.
Moja opinia:  Nie polecam. (3/7)