Agar i Piżmo

View Original

Adventure – przygoda oglądana z kanapy

Przy okazji recenzji Horizon pisałem, że promujące te perfumy hasła reklamowe lepiej pasowałyby do Adventure. A więc bohatera dzisiejszego wpisu. I w sumie miałem rację. A to dlatego, że w sloganach zachęcających do jego zakupu również znajdziemy informację o inspiracji dziką naturą. Natomiast plakaty, na których oglądamy samego Ewan’a McGregor’a przenoszą nas prosto w serce brazylijskiej dżungli. W której przyjdzie nam zmierzyć się z własnymi ograniczeniami. Adventure to bowiem kompozycja dla mężczyzn bezkompromisowych i gotowych na każde wyzwanie. Ale jak pachnie? 

Będę z Wami szczery. W otwarciu recenzowanych perfum nie znalazłem nic ciekawego. Ot, trochę przypraw i nieco słodyczy. Plus cytrusy. Na pewno mało przygodowe zestawienie. Spośród wymienionych elementów najsilniej czuć zaś mandarynkę. W Adventure przybiera ona jakby landrynkową postać. Jest słodka, ale brak jej soczystości. Podobnie jak i towarzyszącym jej cytrynie i bergamotce. Z tym, że one akurat są tu jedynie krótkim mignięciem. Pojawiają się i znikają, by już nigdy nie powrócić. Podczas gdy mandarynkowy aromat trwa. Po chwili dołącza zaś do niego czarny pieprz. Nieco rozkręca on kompozycję Davidoff’a i nadaje jej werwy. Oraz bardziej męskiego charakteru. O jakimś większym zachwycie dziełem Antoine’a Lie póki co mowy jednak być nie może.

W sercu zapachu przyprawowy wątek kontynuowany jest za sprawą ziela angielskiego. Jego obecność nadaje środkowej fazie Adventure jeszcze trochę więcej pikantności. Za ciekawe należałoby natomiast uznać wprowadzenie do kompozycji rzadko spotykanej w perfumach nuty sezamu. Należałoby, tyle że jak dla mnie jest tu ona bardzo słabo wyczuwalna. Nieco więcej emocji wzbudza natomiast pojawienie się wątku, który określiłbym jako zielono-wytrawny. A zbudowany został on przede wszystkim w oparciu o dwa składniki: maté oraz liść herbaty. Choć ich goryczka jest tu dość subtelna, to jednak dodaje kompozycji wymaganej głębi. A na konto Antoine’a Lie wędruje mały plusik. Mimo to, opisywany zapach wciąż wydaje mi się dość zachowawczy. Nie wychodzi poza nakreślone ramy mainstreamu. A najdobitniej widać to w jego bazie. Ta skomponowana została głównie w oparciu o nuty drzewne. Spośród nich ja najwyraźniej czuję zaś drewno cedrowe. Lekko słodkie a lekko zakurzone, wpisuje się w nudny krajobraz malowany przez Adventure. Tak samo jak i pojawiająca się na ostatnim etapie tych perfum wetyweria. Wnosi ona do kompozycji jeszcze nieco zieleni oraz podbudowuje jej wytrawną stronę. Jednak i jej brak tu pazura. Być może po części wynika to z faktu, że w końcówce odnajdziemy naprawdę sporo białego piżma. Nadaje ono całości jedwabistości, ale i rozmiękcza zapach. Rozmywa jego męski charakter. Dodatkowo, czuć, że nie mamy tu do czynienia ze składnikiem wysokiej jakości. Tylko czy to by coś zmieniło?

To teraz może o walorach użytkowych Adventure. Niestety, także i pod tym względem szału nie ma. Z tym, że dramatu też nie. Jest poprawnie. Jeśli chodzi o projekcję to zapach Davidoff nie posiada wielkiej mocy. Powiedziałbym, że plasuje się w granicach normy lub odrobinę poniżej. Czuję go na sobie, ale nie jest to obecność permanentna. Czasami zupełnie zapominam o tych perfumach. I nawet nie zauważam kiedy całkowicie znikają ze skóry. A to następuje po upływie około 6-7 godzin od aplikacji. A zatem ich trwałość określiłbym jako przeciętną.

Według mnie najmocniejszym punktem produktu o nazwie Adventure jest jego flakon. Ten zrobił bowiem na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Swoim kształtem kojarzy mi się zaś nieco z manierką. Albo piersiówką. Co kto woli. Buteleczka ma opływowe krawędzie i wykonana jest z przeźroczystego szkła. Przez które widać zamkniętą w niej pomarańczową ciecz. Do tego górna część flakonu pokryta jest warstwą srebrnej farby. W tym samym kolorze wykonana jest również jego zatyczka. Natomiast nazwę kompozycji wypisano w dolnej części flaszki. Całość wygląda męsko i według mnie ma w sobie coś sportowego.

Patrząc na spis nut, po Adventure można by spodziewać się sporej oryginalności. Tymczasem zapach jest całkowicie sztampowy. Zupełnie brak mu przygodowego charakteru. Nie wzbudza we mnie żadnych emocji. Jest jak wyprawa do Amazonii oglądana z bezpiecznej pozycji kanapy w salonie. Pojedyncze ciekawe akcenty to za mało, by uratować tę kompozycję przed zniknięciem w tłumie konkurentów. Szczególnie, że jakość użytych składników również pozostawia sporo do życzenia. Muszę przyznać, że akurat po Antoine’ie Lie spodziewałem się więcej. Jeśli zaś szukacie naprawdę intrygujących perfum dla prawdziwych obieżyświatów, to na blogu pod hasztagiem przygoda znajdziecie choćby recenzje Cartier – Santos, Caron – Yatagan czy Serge Lutens – Vétiver Oriental. Ale czy starczy Wam odwagi by po nie sięgnąć?     

Adventure
Główne nuty: Przyprawy, Nuty Drzewne.
Autor: Antoine Lie.
Rok produkcji: 2008.
Moja opinia: Nie polecam. (3/7)