Coccobello – klub kokosa
Wakacje. Gorący piasek, błękitna woda a wokół jedynie kokosowe palmy. No właśnie – kokosy. To nimi przede wszystkim inspirowane są recenzowane dziś perfumy. Za pomocą Coccobello James Heeley chce sprawić, abyśmy poczuli się jak Robinson Crusoe na swojej bezludnej wyspie. Albo jak modelka opalająca swe zgrabne ciało na jeden z tahitańskich plaż. Prezentowany dziś zapach jest bowiem kompozycją zarówno dla kobiet jak i mężczyzn. Przywoływać ma wspomnienia pięknych i beztroskich chwil spędzonych na wakacjach w raju. Ponieważ jestem sporym miłośnikiem twórczości James’a Heeley’a a także trochę brakowało mi ostatnio słońca zdecydowałem się na testy Coccobello. Czy perfumy te zrobiły na mnie równie duże wrażenie jak Cardinal i Esprit du Tigre? Przekonajcie się sami czytając niniejszy wpis.
Nie podoba mi się – pomyślałem tuż po aplikacji Coccobello ma skórę. Nie należę jednak do osób, które ulegają pierwszemu wrażeniu, postanowiłem więc dać recenzowanym dziś perfumom trochę czasu na rozwój. Dlaczego jednak już na wstępie mnie one zniechęciły? Początek zapachu jest dość dziwny. Określiłbym go jako mleczno-zielony. Gorzka zieleń to efekt obecności liścia palmowego. Składnik ten rzadko występuje w perfumach, przy jego pomocy James Heeley nadał jednak swojemu dziełu egzotycznego charakteru. Jednocześnie posiada on tutaj wyraźnie cytrusowe konotacje. Za słodsze tony odpowiedzialna jest natomiast gardenia. Z kwiatem tym można zrobić wiele ciekawych rzeczy (polecam wpis o Cartier - La Panthère) jednak w Coccobello Heeley nie wykorzystał jej potencjału. Jej słodycz przez cały czas pozostaje przytłumiona i nigdy w pełni się nie rozwija. Jest jedynie daleką zapowiedzią tego, co może czekać nas w głębi naszej rajskiej wyspy. Głowa zapachu jest więc dość płaska i wodnista, choć niesie też ze sobą pewną dawkę świeżości. I to właśnie ta wodnista świeżość prowadzi nas wprost do głównego bohatera opisywanych dzisiaj perfum.
W Coccobello początkowo kokos obecny jest pod postacią wody kokosowej. Dopiero z czasem nabiera wyraźniej mlecznego i kremowego charakteru. Przechodzi od soku do miąższu. W transformacji tej niewątpliwie pomaga mu obecność wanilii Bourbon. Zapach staje się subtelniejszy, wzmaga się też jego słodsza strona. Momentami kompozycja wpada w klimaty znane z perfum figowych. Sama figa nie pojawia się jednak w składzie Coccobello. W sercu odnajdujemy natomiast jeszcze sól morską. Z koncepcyjnego punktu widzenia jej obecność nie może dziwić, jesteśmy przecież na plaży. Jeśli jednak spojrzeć na nią od strony zapachu to wprowadza ona do kompozycji pewien rozdźwięk. Słone niuanse nie są może jakoś wyjątkowo ewidentne, wystarczą jednak by wywołać mały dysonans. W bazie egzotyczny klimat kompozycji podtrzymany został za sprawa benzoesu. Wtóruje mu zaś drewno cedrowa, które wyczuwalne było już w początkowej fazie tych perfum. Zmiana charakteru jest dość wyraźna. Coccobello staje się bardziej drzewny i wytrawny. Mleczny klimat nie znika jednak całkowicie. Zachowany został za sprawą drewna sandałowego. Od początku spodziewałem się obecności sandałowca w składzie, jego wyłonienie się w bazie nie było więc dla mnie zaskoczeniem. Wspólnie ze wspomnianą już wanilią odpowiada on za bardziej kremową stronę dzieła Heeley’a. Mój problem z tym zapachem polega jednak na tym, że niemal od początku pachnie on bardzo syntetycznie. Jego chemiczny charakter szczególnie uwidacznia się zaś w końcówce. Szkoda, bo pomysł na te perfumy był naprawdę ciekawy, wykonania jednak marne.
Również walory użytkowe Coccobello trochę mnie rozczarowały. Po aplikacji zapach szybko stapia się ze skórą i rzadko podrywa się w powietrze. Sprawie wrażenie rozleniwionego tropikalnym słońcem. Jego projekcja nie powala więc na kolana. Podobnie jest zresztą z trwałością. Ta nie jest może zła bowiem kompozycja utrzymuje się na ciele przez 5-6 godzin, pamiętać jednak należy, że mamy tu do czynienia z wodą perfumowaną. A po zapachach występującym w tej koncentracji oczekiwać można by trochę więcej.
Na zdecydowanie pozytywną ocenę zasługuje natomiast flakon, w którym dystrybuowane są prezentowane dziś na blogu perfumy. Klasyczny wzór Heeley’a sprawdza się tu wyjątkowo dobrze. Biała etykietka doskonale koresponduje z charakterem Coccobello, zaś miniaturowa czarna palma wyraźnie wskazuje na głównego bohatera zapachu. Również czcionka, którą wypisano nazwę kompozycji wydaje się oddawać jej lekki i niezobowiązujący charakter. Szkoda, że tym razem forma okazała się znacznie lepsza od treści. Należy jednak docenić i to.
Chyba pierwszy raz niszowe perfumy zrobiły na mnie tak negatywne wrażenie. Choć Coccobello przenosić ma nas na tropikalną wyspę, ja czuję tu raczej jakieś laboratorium chemiczne. Zapach jest sztuczny i zakurzony. Owszem, zwłaszcza w głowie, niesie on ze sobą pewną świeżość, jednak szybko ustępuje ona miejsca mdłej słodyczy. Spodziewałem się więcej. Szczególnie, że to Heeley. To co zaserwował nam Anglik bardziej przypomina jednak tani kokosowy olejek do opalania niż ekskluzywne niszowe perfumy. I na pewno nie jest warte swojej ceny (ok. 550-600 zł za 100 ml). Zdaję sobie jednak sprawę, że nawet najlepsi mają czasem gorszy dzień (patrz choćby Francis Kurkdjian i jego Mr. Burberry), dlatego nie zamierzam się zrażać i pewnie za jakiś czas znów sięgnę po któryś z flakonów z logo Heeley.
Coccobello
Główna nuta: Kokos.
Autor: James Heeley.
Rok produkcji: 2013.
Moja ocena: Nie polecam. (3/7)