English Fern – paproć rodem z Sherwood
Anglia – kraj gentelmanów, Robin Hood’a i herbatki o piątej. To również z niej pochodzi bohater dzisiejszego wpisu - English Fern od Penhaligon’s. Ale, aby w pełni zrozumieć te perfumy, oprócz zmiany miejsca musimy jeszcze przenieść się w czasie. I to całkiem sporo, recenzowana dziś kompozycja powstała bowiem w 1910 roku! Dodam też, że stanowiła ona próbę odpowiedzi na zapach jeszcze starszy, obecnie cieszący się zasłużonym statusem klasyka - Fougère Royale marki Houbigant z 1882 roku. W tej sytuacji nie muszę już chyba dodawać do jakiej rodziny perfum zalicza się English Fern. Fougère to historycznie najstarsza kategoria męskich zapachów. A skoro jest tak wiekowa to należałoby chyba sprawdzić jak długą brodę ma bohater dzisiejszej recenzji. Bez zbędnej zwłoki przedstawiam zatem English Fern!
Nie mam pojęcia czemu, ale podczas pierwszego testu prezentowanego dzisiaj zapachu wydało mi się, że czuję curry… Wrażenie to jednak na szczęście szybko minęło. W rzeczywistości zaś otwarcie English Fern zdefiniowane jest przez duet lawendy i geranium. Pachnie bezsprzecznie męsko i elegancko. Trochę retro, ale nie rzutuje to jakoś znacząco na odbiór kompozycji. Początek przede wszystkimsprawia wrażenie bardzo czystego. To sprawka lawendy, która odpowiada za jakby mydlano-prysznicowe akcenty zapachu. O taki efekt chodziło też chyba producentom, którzy na oficjalnej stronie Penhaligon’s piszą, że mężczyzna używający English Fern jedną (bosą) stopą znajduje się właśnie w łazience. Zapach jest naprawdę świeży, ale ta świeżość jest bardzo specyficzna. Niepodobna do niczego co znam i wyjątkowo ciężko mi ją opisać. Ma w sobie coś zielonego i jakby sosnowego. Do tego osiągnięta została bez pomocy cytrusów, a mimo to efekt, który tworzy jest naprawdę przyjemny. Samo geranium jest natomiast tylko w nieznacznym stopniu słodkie i kwiatowe. Delikatnie drapie w gardle, podkreślając męskich charakter tych perfum.
Wraz z upływem czasu English Fern prowadzi nas zaś w głąb ciemnozielonej kniei. W sercu do dwóch wspomnianych wyżej nut dołącza goździk. Tylko tyle i aż tyle. Zapach nie przekształca się jakoś znacząco, zyskuje jednak nowy wymiar. Staje się bardziej aromatyczny. Zewsząd otaczają nas tytułowe paprocie rozsiewając wokół swoją chłodną, trochę słomianą woń. W bazie English Fern robi się natomiast bardzo mszysty. Obecny w składzie mech dębowy jest jednak miękki i intensywnie zielony. Zupełnie inny niż ten znany mi choćby z Drakkar Noir. W tej fazie znacząca jest też obecność paczuli. Czuć ją bardzo wyraźnie. Jest ostra, powiedziałbym nawet, że trochę nieprzyjemna. Prawie niszowa. Towarzyszące jej drewno sandałowe jest z kolei jakby wytłumione. Bardziej niż sam jego aromat wyczuwam efekt, jaki wywiera na kompozycję. Tonizuje zapach i wygładza jego ostre krawędzie. Ma w sobie coś kremowo-waniliowego, co każe mi podejrzewać, że w składzie obecny może być także nie wymieniony w oficjalnym spisie nut bób tonka. I w ten sposób English Fern żegna się ze mną zostawiając mnie gdzieś na leśnej polanie.
Prezentowane dziś na blogu perfumy posiadają całkiem przyzwoite walory użytkowe. Zapach nie poraża mocą, posiada jednak przyjemną, nowoczesną projekcję. Oczywiście od 1910 roku uległ on reformulacji i uwspółcześnieniu a jego parametry dopasowane zostały do obecnie panujących standardów. I pod tym względem nić nie można English Fern zarzucić. Szczególnie, że trwałość również jest dobra i na skórze plasuje się na poziomie 8-9 godzin, co jak na wodę toaletową należy uznać za naprawdę niezły rezultat.
Flakon English Fern wzbudził mój prawdziwy zachwyt. Niby jest to wzór znany z innych kompozycji Penhaligon’s, ale w przypadku recenzowanych dziś perfum prezentuje się naprawdę świetnie. Ta zielona kokarda na szyjce butelki jest naprawdę kapitalna. Doskonale pasuje do charakteru zapachu. Podobnie jak czcionka, którą wypisano nazwę zapachu. A także przypominające liście paproci ozdobniki. Dawno nie widziałem flakonu tak spójnego ze znajdującą się w nim zawartością. Brawo Penhaligon’s!
Oficjalnie English Fern to perfumy dla kobiet i mężczyzn, w moim odczuciu zapach posiada jednak wyraźny przechył w męską stronę. Jest wyrazisty i bezkompromisowy. Do tego prosty i transparenty. Promieniuje czystą zielenią. Choć wspomniałem o jego delikatnym retro charakterze to nie sądzę, by był on na tyle silny, by odstraszyć od kompozycji młodszych użytkowników. Choć starszym pewnie zdecydowanie bardziej przypadnie do gustu. Wspomniana świeżość dodaje mu elegancji. Zaznaczam też, że według mnie jest to zapach typowo na dzień. Miałem sporo przyjemności podczas jego testów i w podsumowaniu muszę przyznać, że English Fern naprawdę mi się spodobał.
English Fern
Główne nuty: Lawenda, Mech Dębowy.
Autor: brak danych.
Rok produkcji: 1910.
Moja opinia: Polecam. (6/7)