Polo Black – czarna owca w rodzinie?
Może to tylko moja subiektywna opinia, ale wydaje mi się, że perfumy marki Ralph Lauren nie należą w Polsce do popularnych. Z wyjątkiem klasyka Polo Green. Zupełnie inaczej sytuacja przedstawia się za oceanem. Tam cała kolorowa kolekcja wzbudza zdecydowanie większe emocje. Na bohatera dzisiejszej recenzji wybrałem jednak zapach o stosunkowo najmniejszej renomie. Stworzony przez Pierre’a Negrin’a Polo Black z 2005 roku. Kompozycję określaną jednocześnie jako wyrafinowana i odważna. I bardzo mocno chwaloną przez jednego z moich przyjaciół. Przekonajmy się zatem czy warto sięgnąć po tę czarną buteleczkę.
Otwarcie zapachu okazało się dla mnie sporym zaskoczeniem. Spodziewałem się czegoś ciężkiego i mrocznego, a tymczasem Pierre Negrin serwuje nam owocowy koktajl w stylu Mango Daiquiri. I jak już się pewnie domyśliliście, kluczową rolę w pierwszej fazie Polo Black odgrywa tropikalna nuta mango. Od razu zaznaczam, że nie jestem fanem tego aromatu w perfumach. Jednak w recenzowanej dziś kompozycji został on podany całkiem interesująco. Owocowy aromat jest wyraźnie chłodny a i sposób, w jaki został przedstawiony kojarzy mi się trochę z wonią mrożonych melonów w Un Jardin après la Mousson Hermès’a. Tyle, że tu jest więcej słodyczy. Obok mango w głowie Polo Black obecna jest też bowiem tangerynka. Dodatkowo podkreśla ona egzotyczny klimat otwarcia. Nieco ziołowej pikanterii nadaje mu natomiast szałwia lawendolistna. Dzięki niej pierwsza faza zapachu nabiera więcej świeżości. Niestety, mam też wrażenie, że początek to najlepsza część tych perfum. Co zatem dzieje się dalej?
Szczerze mówiąc o środkowej fazie Polo Black trudno napisać coś ciekawego. Nie za wiele się tu wydarza. Przede wszystkim owocowy aromat wyraźnie cichnie. Ale co go zastępuje? Hmm… Na pewno pojawia się gorzka nuta piołunu. Dość dysonansowo kontrastuje ona z wcześniejszą słodyczą recenzowanych perfum. Za jej sprawą Polo Black stają się też jakby bardziej ziemiste. Natomiast jasny charakter kompozycji podtrzymany został za sprawą pachnącej jaśminem aromamolekuły Hedione. Rozświetla ono serce stworzonego przez Negrin’a zapachu. Nadaje mu też nieco więcej ciepła. Poza tym jednak nie ma się tu o czym rozpisywać. Trochę więcej można natomiast powiedzieć o bazie opisywanych dziś perfum. A pierwszym określeniem jakie przychodzi mi do głowy jest poprawna. Zbudowano ją przede wszystkim w oparciu o drewno sandałowe. Miękkie i słodkawe, dobrze pasuje do tropikalnego charakteru Polo Black. Wygładza ono ostrzejsze tony z poprzedniej fazy. Towarzyszy mu zaś równie słodki i ciepły bób tonka. Jego kremowy aromat znacznie łatwiej było mi jednak wyczuć na skórze niż na bloterze. Jest on raczej delikatny i wpisuje się w dyskretny klimat końcówki. Gdzieś w jej tle majaczy też jeszcze niewyraźnie ziemisto-drzewna woń paczuli.
Nadszedł czas by poświęcić kilka słów walorom użytkowym Polo Black. Niestety, nie za bardzo jest o czym pisać. Jeśli chodzi o projekcję, to jest ona dość mizerna. Podczas testów wielokrotnie miałem problem, by wyczuć te perfumy na sobie. Są chyba aż nazbyt dyskretne. Do tego ich trwałość także pozostawia sporo do życzenia. Z mojej skóry zazwyczaj znikały już po upływie 4-5 godzin. Zdecydowanie, nie tego się spodziewałem. Zwłaszcza po kompozycji z black w nazwie. Jako niewielkie usprawiedliwienie niech posłuży jednak fakt, że mamy tu do czynienia w wodą toaletową, a nie perfumowaną.
W odróżnieniu od samego zapachu, flakon, w którym został on zamknięty zrobił na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Jest bezsprzecznie męski, a przy tym elegancki. Choć swoim kształtem niczym nie różni się od pozostałych buteleczek w ofercie Ralph Lauren. To, czym zwraca uwagę, to natomiast jego barwy. Czarny kolor flakonu kontrastuje ze srebrnym logo amerykańskiej marki, umieszczonym w centralnym punkcie frontowej ścianki. Srebrna jest również jego zatyczka. Poza tym brak tu jakichkolwiek innych oznaczeń. I ten minimalizm naprawdę mi się podoba. Choć gdzieś z tyłu migocze myśl, że do tej akurat kompozycji bardziej pasowałaby buteleczka w kolorze pomarańczowym.
Według mnie Polo Black to jedne z tych perfum, które określa się jako nastawione na efekt bloterowy. A więc charakteryzujące się intrygującym otwarciem, po którym następuje zauważalny spadek formy. Owszem, kompozycja cały czas utrzymuje tropikalny styl, jednak staje się też wyraźnie nudna. Brak jej dynamiki. Oraz głębi. Do tego dochodzą jeszcze syntetyczne niuanse raz po raz wypływające na jej powierzchnię. Mimo to, zapach broni się przed całkowitym potępieniem. Całość jest spójna i buduje określony klimat. A do chemicznych koszmarków serwowanych obecnie przez wiele mainstreamowych marek nadal jeszcze daleko. Dlatego ja klasyfikuję Polo Black jako przeciętne owocowe perfumy dla mężczyzn.
Polo Black
Główne nuty: Owoce, Nuty drzewne.
Autor: Pierre Negrin.
Rok produkcji: 2005.
Moja opinia: Może być. (4/7)