Borneo 1834 – kolonialne skarby
Dziś na bloga trafia pachnidło będące jednym z moich perfumowych św. Graali. Borneo 1834 Serge’a Lutens’a. Zapach, który od lat pragnąłem poznać, aż do teraz nie było mi to jednak dane. Ale czemu właściwie tak zależało mi na spotkaniu z dziełem Christopher’a Sheldrake’a? Przede wszystkim ze względu na doskonałą reputację, którą cieszy się w środowisku. A także na głównego bohatera tych perfum czyli paczulę – składnik zaliczany do trudnych, ale też będący jednym z moich ulubionych. Jednak o tym jak prezentuje się ona w Borneo dopiero za chwile. We wstępie chciałbym natomiast wyjaśnić jeszcze znaczenie umieszczonej w nazwie zapachu daty. Rok 1834 jest bowiem według Lutens’a tym, w którym aromat paczuli trafił do Francji i szybko podbił cały Paryż. Przekonajmy się zatem w jaki sposób w swoim dziele przedstawił go Christopher Sheldrake.
Otwarcie Borneo 1834 poraża. I zachwyca. A przesycone jest wspomnianym aromatem paczuli. Który został tu naprawdę silnie wyeksponowany. Co ważne, paczula, którą serwuje nam Christopher Sheldrake, choć mroczna, nie jest ani piwniczna ani ziemista. Sprawia natomiast wrażenie żywicznej. Sporo w niej jednak goryczy. Co może być związane z obecnymi w głowie kompozycji nutami kamfory i galbanum. Jednak to, co wyróżnia dzieło Lutens’a na tle innych zapachów paczulowych, to - genialne moim zdaniem - połączenie aromatów paczuli i kakao. Ten ostatni doskonale wpisuje się bowiem w ciemny klimat recenzowanego pachnidła. Dodaje mu też jednak słodyczy. A jego zmysłowa woń podkreśla cielesną stronę stworzonych przez Sheldrake’a perfum. Sprawia, że aż nie mogę oderwać nosa od nadgarstka.
Choć wątek paczulowo-kakaowy jest w Borneo dominujący, to z czasem ujawniają się też inne akordy. Na przykład dymny. Który swoją obecność zaznacza już w kilka minut po aplikacji opisywanych perfum na skórę. A za którego trzon posłużyło dość niespodziewanie labdanum. Jednocześnie, powoduje ono, że całość nabiera nieco animalnego wydźwięku. Nie czuć tu jednak typowych skórzanych akcentów. Choć w swojej środkowej fazie dzieło Lutens’a niewątpliwie może kojarzyć się z wonią ciała. Jest w nim coś słodkiego, co trochę przypomina pot. Być może wrażenie to wynika zaś z obecności subtelnie słodkiego wątku białokwiatowego. Wraz ze wspomnianym kakao sprawia on, że całość nabiera specyficznej jedwabistości. Trochę niczym płynna czekolada. Z tym, że w żadnym momencie nie określiłbym tej kompozycji jako gourmand. Do tego nadal daleko. I to mimo, iż w składzie Borneo 1834 pojawia się też przyprawowa nuta kardamonu. Natomiast w bazie do gry nie dołączają już żadni nowi zawodnicy. Zmienia się jednak natężenie poszczególnych aromatów. Przesunięciu ulega także ich spektrum. Na przykład labdanum wydaje się teraz wydzielać więcej gumowego aromatu. Z kolei paczula przybiera wreszcie bardziej ziemisty odcień. W samej końcówce pojawia się też jeszcze coś pylistego.
Na to jak zostaniemy odebrani przez otoczenie mając na sobie Borneo 1834 nie bez wpływu zostają parametry użytkowe tych perfum. A w szczególności ich projekcja. Przy czym ta jest akurat bardzo dobra. Zdecydowanie, dzieło Serge’a Lutens’a nie gwarantuje nam anonimowości. Jego silny aromat natychmiast zwraca uwagę. Do niego dodać zaś musimy całkiem przyzwoitą trwałość. Która w moim przypadku wynosiła około 10-11 godzin. Warto przy tym pamiętać, że opisywana kompozycja ma postać wody perfumowanej.
To jeszcze zobaczmy szybko jak prezentuje się flakon opisywanych perfum. A ten, podobnie jak i wiele innych w ofercie Serge’a Lutens’a, przeszedł na przestrzeni lat sporą metamorfozę. Zdjęcie powyżej przedstawia jego dawną wersję, w przypominającej dzwonek buteleczce. Obecnie zapach jest jednak częścią kolekcji gratte-ciel (fr. drapacz chmur). A tym samym jego flakon jest smukły i pokryty warstwą czarnej farby. A na wąskiej szarej etykiecie wypisano nazwę marki, zaś u dołu samych perfum. Z kolei zatyczka wyróżnia się naniesionymi na nią karbowaniami. Całość wyraźnie nawiązuje zaś do stylu art deco.
Niewątpliwie, Borneo 1834 to perfumy, których aromat może szokować. Ale tylko na początku. Z czasem Christopher Sheldrake pozwala nam bowiem stopniowo odkrywać niebanalną urodę swojego dzieła. Która opiera się przede wszystkim na niezwykle zgrabnym zestawieniu pozornie przeciwstawnych nut paczuli i kakao. W recenzowanym zapachu duet ten uzupełnia się jednak nawzajem tworząc piękną i aromatyczną mieszankę. W efekcie kompozycja choć ciemna, pozostaje jakby lekka. Jest też słodka i gorzka zarazem. A choć posiada bardzo znikomą ewolucję, to obserwowanie w jaki sposób główni bohaterowie przeplatają się ze sobą na jej różnych etapach może przynieść sporo przyjemności. Borneo 1834 to bowiem perfumy kontrastowe, a zarazem bardzo spójne. I chyba w tym tkwi ich największy sekret. Ja zaś w szczególności polecam to pachnidło na chłodniejsze pory roku.
Borneo 1834
Główne nuty: Paczula, Kakao.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 2005.
Moja opinia: Gorąco polecam! (7/7)