Chêne – król lasu

Dziś na blogu znów gości Serge Lutens. A wraz z nim trafia tu cały las. No może nie cały. Ale nut drzewnych będzie dziś naprawdę sporo. A to dlatego, że na bohatera niniejszej recenzji wybrałem Chêne z 2004 roku. Czyli perfumy dedykowane dębowi. Drzewu uchodzącemu za symbol siły i trwałości. We Francji tradycyjnie kojarzonemu zaś z wolnością. I masowo sadzonemu podczas rewolucji. Jednak między innymi za sprawą Bartka nie obcemu i Polakom. Dęby są niezwykle popularne na terenie naszego kraju. W wydaniu Lutens’a ich aromat przedstawiony zaś został jako męski i elegancki. Tak przynajmniej twierdzi oficjalna strona francuskiej marki. A jak jest w rzeczywistości?

Choć początek zapachu jest raczej stonowany, to zdołał mnie zainteresować. Między innymi za sprawą pojawiającej się w nim nuty rumu. Lekko słodkiej i charakterystycznie alkoholowej. W założeniu ma ona nadawać Chêne męskości, jednak według mnie głowa tych perfum ma raczej uniseksowy charakter. Pojawia się w niej także coś, co najtrafniej określiłbym jako zielona żywica. Ta specyficzna woń, którą czujemy po złamaniu młodej gałęzi. Jest również subtelny wątek ziołowy, wprowadzony do kompozycji za sprawą tymianku. Całość jest zaś wyraźnie wytrawna i od samego początku nie można mieć wątpliwości co do drzewnego charakteru stworzonego przez Christopher’a Sheldrake’a pachnidła.

Tytułowy dąb w pełni uwidacznia się w sercu Chêne. Jego aromat kojarzy mi się trochę z zapachem drewnianej skrzynki. Jest bardzo znajomy. Nieco gorzkawy z delikatnym odcieniem zieleni. Gdy byłem mały i chodziłem z rodzicami do parku zbierać żołędzie nieraz czułem w powietrzu coś podobnego. U Lutens’a woń dębu została jednak wzbogacona kilkoma dodatkowymi składnikami. Między innymi woskiem pszczelim. Z tym, że osobiście bardziej niż gorycz wosku czuję tu subtelny aromat miodu. Pojawiają się też inne drzewa. A konkretnie nieco bardziej egzotyczny cedr oraz jakby dymna brzoza. Całość pozostaje jednak stonowana. I raczej spokojna. Określiłbym nawet te perfumy jako do pewnego stopnia stoickie. W ich prostocie tkwi bowiem jakaś wewnętrzna siła. Wrażenie to po części brać się może jednak i z tego, że w środkowej fazie Chêne wyczuwam też coś ziemistego. Charakterystyczną, ziołową woń nieśmiertelnika. Oraz nieco brudne i cielesne akcenty będące efektem obecności kuminu. W miarę jak zbliżamy się do bazy do głosu dochodzić zaś zaczyna nuta mchu. Czy też raczej runa leśnego, bo tak oficjalnie określa ją Serge Lutens. Dzięki niej zagłębiamy się bardziej w las. Jest więc drzewnie. Nieco brązowo, a nieco zielono. Przy czym końcówka zapachu osłodzona została waniliowym aromatem bobu tonka. Kontynuuje on słodszy wątek Chêne, zapoczątkowany w głowie przez rum, a w sercu obecny za sprawą miodu. Balansuje kompozycję i nieco łagodzi jej wydźwięk. Sprawia, że nosi się ją naprawdę komfortowo.

Przekonajmy się teraz jak nasz dzisiejszy bohater prezentuje się pod kątem swoich walorów użytkowych. Na początek projekcja. Według mnie recenzowane dziś perfumy posiadają ponadprzeciętną moc. Nie jest to może jeszcze poziom znany z niektórych pachnideł Montale, ale i tak jest nieźle. Bez większych problemów wyczujemy Chêne na sobie. Zresztą nie tylko my, osoby w naszym otoczeniu również. Do tego dochodzi zaś jeszcze bardzo dobra trwałość. Taka na poziomie 12-14 godzin. Zauważyć jednak muszę, że w przypadku opisywanego pachnidła mamy do czynienia z wodą perfumowaną, a nie toaletową.

To może jeszcze rzut oka na flakon Chêne. A ten wykonany jest według wzoru wspólnego dla wszystkich zapachów składających się na linię Gratte-ciel (fr. drapacz chmur). I tak, opisywana buteleczka jest wysoka i wąska. A jej powierzchnię pokrywa warstwa połyskującej czarnej farby. Na przedniej ściance widzimy natomiast ciemnoszarą etykietę, na której wypisano markę recenzowanych perfum. A pod nią, znacznie mniejszą czcionką, nazwę samej kompozycji. Całość uzupełniona została zaś o równie czarną, karbowaną zatyczkę. Taki design nie wzbudza może mojego zachwytu, ma jednak w sobie coś eleganckiego, a nawet dystyngowanego.

Muszę przyznać, że Chêne to perfumy, które z kilku względów nawet mnie zaskoczyły. Przede wszystkim nie czuć tu charakterystycznego dla Lutens’a przepychu. Zapach jest raczej prosty, a mimo to interesujący. Dominującą rolę odgrywają w nim nuty drzewne, jednak Christopher Sheldrake zręcznie wplótł do swojego pachnidła nieco słodyczy. Dzięki temu kompozycja sprawia wrażenie dobrze wyważonej. Nie przechyla się ku żadnej z płci. Choć bijące od niej siła i spokój skłaniają mnie do przypisania jej bardziej męskiego charakteru. Po stronie minusów zapisuję natomiast fakt, że w Chêne niewiele się dzieje. Zapach jest wyraźnie liniowy, a jego ograniczona ewolucja nie dostarcza emocji. Niemniej, nadal uważam dzieło duetu Lutens - Sheldrake za co najmniej warte uwagi.        

Chêne
Główna nuta: Nuty Drzewne.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 2004.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)