Vétiver Oriental – tabliczka gorzkiej… wetywerii
Perfumy wetiwerowe pojawiają się na blogu z dość dużą regularnością. Średnio raz na dwa miesiące zamieszczam recenzję kompozycji z tym składnikiem w nazwie lub temacie. Dziś czas na kolejnego przedstawiciela tej grupy. Jest nim zaś Vétiver Oriental marki Serge Lutens. Zapach ten powstał w 2002 roku a jego autorem (jak prawie zawsze) jest Christopher Sheldrake. Jeśli zaś chcecie wiedzieć czemu zdecydowałem się na testy akurat tych perfum to powód jest jeden. Niespecjalnie przepadam za wetiwerowcami, kocham jednak kompozycje Lutens’a oraz Orient. Z tego też względu byłem bardzo ciekaw w jaki sposób tytułowy składnik przedstawiony został w Vétiver Oriental. Teraz zaś chętnie podzielę się z Wami moimi wrażeniami na temat dzieła Sheldrake’a. Myślę, że nie będziecie zawiedzeni.
Już od samego początku recenzowany dziś zapach jest naprawdę intrygujący. W otwarciu znaczącą rolę odgrywa bowiem nuta ciemnej czekolady. Jest niezwykle przekonywająca. Natychmiast nasuwa skojarzenia ze świeżo otwartą puszką z kakao. Dzięki niej początek Vétiver Oriental jest gorzki i ciemny. Jednocześnie wyczuwam w nim też coś ambrowego. Żywicy, jaką serwuje nam tu Sheldrake, daleko jednak do płynnego złota. Nie jest też ciepła i otulająca. Raczej cierpka i ciemnozielona. Przypomina bardziej sok wyciśnięty z roślinnych łodyg. Co ważne, na pierwszym etapie kompozycji tytułowej wetywerii jeszcze za bardzo nie czuć. Gdzieś w tle migoce za to niewyraźnie jakiś cień irysa. Za jego sprawą do recenzowanych perfum wprowadzono zaś dodatkowy ładunek chłodu oraz pierwsze ziemiste akcenty.
Wspomniana wetyweria objawiać się zaczyna dopiero w sercu kompozycji. Jest zimna i zielona zarazem. Do tego lekko mdła a sam zapach nabiera dzięki niej specyficznej wilgotności. Co ciekawe, w swojej środkowej fazie Vétiver Oriental zauważalnie się jednak rozjaśnia. Natomiast swój orientalny charakter zawdzięcza w dużej mierze obecności drewna gwajakowego (w sercu) oraz sandałowca (w bazie). Nie ukrywam, że po perfumach z Orientem w nazwie spodziewałem się raczej znaczącej roli przypraw w składzie. Tymczasem duet Lutens – Sheldrake znów mnie zaskoczył. I bardzo się z tego cieszę! Stworzony przez nich zapach jest bowiem zmienny i nieprzewidywalny. Wspomniałem już, że jego serce jest jaśniejsze niż głowa. Być może dzieje się tak częściowo za sprawą obecnego na drugim etapie tych perfum piżma. Ociepla ono nieco kompozycje stanowiąc ciekawą przeciwwagę dla chłodu wetywerii. W bazie powracają jednak wątki z otwarcia. Ciemnozielony klimat kompozycji przywrócony został przy pomocy mchu dębowego. Swoje drugie oblicze pokazuje też wetyweria. Tym razem staje się ona bardziej ziemista. Ma w sobie coś, co kojarzy się ze świeżo wygrzebanymi z ziemi korzeniami. Jest niezwykle aromatyczna. I wciąż przesycona tą charakterystyczną wilgocią, która według mnie w dużej mierze definiuje charakter Vétiver Oriental. W samej końcówce wyczuć też można przypominający nieco naturalną gumę aromat labdanum.
To teraz kilka słów o parametrach użytkowych recenzowanych dzisiaj perfum. Jako że przyzwyczaiłem się do silnej projekcji większości kompozycji Serge’a Lutens’a, nieznaczna moc Vétiver Oriental była dla mnie trochę zaskoczeniem. Zapach jest ciężki i trzyma się blisko skóry. I praktycznie się z niej nie podnosi. Trochę szkoda, bo aura, którą generuje jest naprawdę niezwykła. Aż chciałoby się, by nasze otoczenie również ją poczuło. Nie mam za to zastrzeżeń do trwałości kompozycji. Dzieło Sheldrake’a występuje pod postacią wody perfumowanej i utrzymuje się na ciele przez 8 do 10 godzin. Rezultat w pełni satysfakcjonujący.
A jak prezentuje się flakon Vétiver Oriental? Moim zdaniem bardzo przeciętnie. Według mnie zmiana projektu etykiet nie wyszła francuskiej marce na dobre. Podobnie jak wprowadzenie 100 ml buteleczek. Pokrywająca większą część frontowej ścianki czarna etykieta wydaje się miejscami wręcz pusta. Znacznie silniej niż nazwę podkreślono też producenta tych perfum (zauważalnie większa czcionka). Sam tytuł znajdziemy zaś w dolnej części etykiety, tuż nad logo Serge Lutens. Dziwny pomysł. Wciąż natomiast mamy możliwość dostrzec zgniłozieloną barwę wypełniającej flakon cieczy. I stwierdzam, że jej kolor naprawdę dobrze pasuje do charakteru kompozycji. Zwłaszcza w jej środkowej fazie.
Muszę przyznać, że recenzowane dziś perfumy zrobiły na mnie naprawdę spore wrażenie. Kompozycja jest zmienna i zaskakująca. Poznawanie Vétiver Oriental było dla mnie małą olfaktoryczną przygodą. Za sprawą mieszanki zieleni i czekolady początek kojarzyć się może lekko z L'Instant pour Homme (minus cytrusy). Potem odbija jednak w zupełnie innym kierunku i przez cały czas podąża własną ścieżką. Dzieło Sheldrake’a nie jest bowiem podobne do żadnego innego wetiwerowca, jakiego do tej pory dane mi było poznać. To absolutny unikat. Gdybym tylko lubił wetywerię… Warto też zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Otóż, mimo iż Vétiver Oriental dedykowany jest zarówno panom jak i paniom, to dla mnie posiada on wyraźny przechył w męska stronę. Mogę też otwarcie powiedzieć, że nie chciałbym czuć go na swojej partnerce. I mimo niechęci do tytułowej bohaterki, byłbym skłonny włączyć te perfumy do swojej kolekcji.
Vétiver Oriental
Główne nuty: Wetyweria, Gorzka czekolada.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 2002.
Moja opinia: Polecam. (6/7)