L’Eau – czystość absolutna
Dziś na Agar i Piżmo powraca Serge Lutens. A wraz z nim L’eau. Kompozycja zapowiadana jako jedyne w swoim rodzaju anty-perfumy. Francuskiej marce zależało bowiem na stworzeniu kompozycji czystej i transparentnej. Takiej, którą nosiłoby się niezwykle komfortowo. Do tego stopnia, że można by o niej nawet zapomnieć. Ale czy w takim wypadku jest w ogóle sens używać perfum? L’Eau ma udowadniać, że tak. Moim zdaniem Christopher’em Sheldrake’iem, któremu powierzono skomponowanie recenzowanego dziś zapachu, stanął tu przed naprawdę trudnym zadaniem. A jak sobie z nim poradził? Tego dowiecie się z niniejszego wpisu.
W początkowej fazie opisywanych dziś perfum wyraźnie czuć cytrusy. Wrażenie jest jednak bardzo ogólne i ciężko wyodrębnić jakiś konkretny owoc. Szczególnie że aromat ten jest subtelny i delikatny. Przypomina mi cytrusową mgiełkę, którą ktoś rozpylił w słoneczny dzień. Nawiązanie do słońca nie jest tu zresztą przypadkowe, bowiem L’Eau jest też kompozycją naprawdę jasną i promienną. Z początku czuć w niej także nutę ozonu, tworzącą wrażenie przestrzenności. Za świeższą stronę zapachu odpowiedzialność przejmuje natomiast mięta. Dzięki niej dzieło Sheldrake’a nabiera też pewnej elegancji. Nigdy nie wpada jednak z zielone klimaty. Nie ma w nim też chłodu ani rześkości. Wręcz przeciwnie, z czasem L’Eau staje się coraz cieplejsze.
Przejście zapachu w etap serca jest bardzo łatwe do zaobserwowania. Perfumy rozwijają się i ukazują swoją ciepłą stronę. Duża w tym zasługa tworzącej tę fazę kompozycji magnolii. Kwiatowe elementy są wyraźne, choć nie dominujące. Kluczową rolę odgrywają tu bowiem aldehydy. Za ich sprawą L’Eau przypominać zaczyna aromat jaki unosi się od dopiero co wymaglowanej pościeli! Jest świeżo, czysto (ale nie sterylnie) i przejrzyście. Myślę, że taki efekt osiągnięto po części również poprzez zastosowanie szałwii muszkatołowej. Warto jednak zauważyć, że zapach nigdy nie staje się mydlany. U wielu osób L’Eau wywołuje także skojarzenia ze świeżo wypraną koszulę. Dla mnie brak tu jednak pewnej wilgoci, którą odnajdziemy w wyznaczającej dla mnie trendy w tej kategorii Infusion d’Homme od Prady. Jeśli już miałbym wyobrazić sobie koszulę to byłaby ona uszyta z lnu. I suszyła się na sznurze w słoneczny, letni dzień. Tym samym powróciliśmy do motywu bijącego z kompozycji ciepła. W bazie jego przyczyną jest zaś piżmo. Kompozycja staje się jeszcze bardziej syntetyczna, jest to jednak efekt zamierzony. L’Eau od początku nie pachniała bowiem naturalnie. To, co odnajdziemy w końcowej fazie tych perfum przypomina zaś woń rozgrzanego żelazka. Albo świeżo wymaglowanego prześcieradła. Jest to rodzaj parującego, nieco detergentowego ciepła. Wrażenie naprawdę ciekawe. I na pewno nie odrzucające. Wręcz przeciwnie, raczej na swój sposób hipnotyczne. Choć i na tym polu dzieło Sheldrake’a przegrywa z konkurencją, wśród której prym wiedzie Estée Lauder – White Linen.
A jak L’Eau wypada pod względem parametrów użytkowych? Moim zdaniem nie najgorzej. Zapach ma tendencję do bycia niezauważalnym. Nie dzieję się to jednak w skutek niewielkiej mocy, ale samego charakteru kompozycji. Aromat tych perfumy stapia się ze skórą, choć zaraz po aplikacji projektują całkiem wyraźnie. Jeśli tylko będziemy pamiętać, że mamy je na sobie to z łatwością odnajdziemy je na skórze. I w powietrzu wokół niej. Trochę gorzej jest natomiast z ich trwałością. W moim przypadku wynosiła ona 5-6 godzin, czego nie mogę uznać za rezultat w pełni zadowalający. Zawsze mogło jednak być gorzej.
To teraz kilka słów o flakonie recenzowanego dziś zapachu. Ten zwraca uwagę przede wszystkim tym, że różni się od większości buteleczek francuskiej marki. Jest wysoki i smukły. Pozostał jednak dobrze znany wszystkim miłośnikom Lutens’a atomizer. Tyle że nie brązowy a srebrny. Podobnie jak zatyczka. Wraz z flakonem zmianie uległa także jego etykieta. Dopasowano ją do jego kształtu. W oczy rzuca się także sposób w jaki wypisano nazwę tych perfum oraz ich producenta. Czcionka biegnie bowiem pionowo. Od samej buteleczki bije zaś minimalizmem. I chłodem. Prezentuje się ona całkiem nieźle, choć nie do końca współgra z charakterem zamkniętej w niej cieszy.
Myślę, że w pewnym sensie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że duetowi Lutens - Sheldrake udało się stworzyć anty-perfumy. L’Eau jest bowiem w przedziwny sposób niecharakterystyczny. A jednocześnie to ta sama cecha sprawia, że mamy ochotę sięgać po ten zapach. Wydaje mi się jednak, że dużo większe uznanie niż w Europie zyska on na rynku azjatyckim. Nurt, który reprezentuje bardziej odpowiada tamtejszej kulturze. Niemniej, postrzegam też L’Eau jako bardzo przyjemną wodę kolońską na co dzień. Perfumy te są jasne, ciepłe i świeże. Do tego naprawdę dobrze i przemyślanie skomponowane. Ich syntetyczny charakter wydaje się czymś naturalnym i całkowicie w tym przypadku zrozumiałym. I choć uważam, że w tej kategorii znajdziemy ciekawsze kompozycję to jednak sugeruję, by poświęcić dziełu Sheldrake’a choć chwilę uwagi.
L’Eau
Główne nuty: Aldehydy, Piżmo.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 2009.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)