Ambre Soie – żywiczny woal
Do tej pory na blogu pojawiły się tylko jedne perfumy z ekskluzywnej linii Armani Privé. A były nimi Bois d’Encens autorstwa Michel’a Almairac’a. Dziś natomiast dołączają do nich Ambre Soie (fr. bursztynowy jedwab). Zapach ten również powstał w 2004 roku, z tym, że jego autorką jest Christine Nagel. Zdziwił mnie natomiast fakt, że dokładnie tak samo jak Bois d’Encens jest on laureatem nagrody FiFi w kategorii Fragrance Of The Year Men`s Nouveau Niche. Po dodatkowej weryfikacji potwierdziłem jednak, że laureatów było czterech. Z tym, że - dość zaskakująco – nasz dzisiejszy bohater określany jest jako prosty. Choć jednocześnie bezpretensjonalny. A także zmysłowy i tajemniczy. Przekonajmy się zatem które z tych określeń faktyczne znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Bez dwóch zdań Ambre Soie są perfumami ciepłymi. I czuć to od samego początku. Z tym, że ciepło przybiera tu różne oblicza. W otwarciu wrażenie to zostało bowiem zbudowane na rozgrzewających aromatach przypraw. A konkretnie imbiru i czarnego pieprzu. Przy czym kolejność, w której wymieniłem te dwa składniki nie jest przypadkowa. Według mnie najpierw wyczuwamy właśnie pikantną woń tego pierwszego. Która niesie też ze sobą pewną świeżość. Natomiast chwilę po imbirze na scenę wkracza pieprz. Także i on podnosi temperaturę kompozycji, sprawia również jednak, że całość wydaje się odrobinę bardziej pylista. Żeby nie powiedzieć pudrowa. Nie chodzi jednak o aromat pudru, ale o pewne wrażenie sypkości, które towarzyszyło mi w trakcie testów dzieła Armani’ego. Jednocześnie, głowa zapachu ma w sobie także coś ciemnego. Ale nie mrocznego. Jest bardziej jak zmierzch po ciepłym dniu. Dodatkowo, zauważyć także można, że w swojej pierwszej fazie Ambre Soie przechyla się trochę w męską stronę.
Jeśli chodzi o serce recenzowanych perfum, to wątek przyprawowy nadal jest w nim obecny. Z tym, że teraz kluczową rolę odgrywa w nim cynamon. Przez co całość nabiera więcej słodyczy. I coraz silniej wkracza na terytorium pachnideł z rodziny gourmand. Do czego przyczynia się również pikantny aromat goździków. Wszystkie pojawiające się w Ambre Soie przyprawy zostały zaś połączone sosem z tytułowej ambry. Żywiczna słodycz przenika środkową fazę zapachu, sprawiając, że wydaje się ona ciepła i otulająca. Mieni się złocistymi refleksami. Za sprawą wspomnianej słodyczy nabiera też czegoś niemal karmelowego. Do tego stopnia, że balansuje na krawędzi, po której przekroczeniu mogłyby nas zacząć boleć zęby. Przy okazji przygotowywania dzisiejszego wpisu natrafiłem zresztą na kilka opinii wskazujących, że dzieło Christine Nagel jest już nieco zbyt słodkie. Według mnie nie, ale jest blisko. Szczególnie, że w bazie da się również wyczuć coś jakby waniliowo kremowego. Mimo, iż co do zasady została ona zbudowana w oparciu o nuty paczuli i drewna cedrowego. Przy czym to ta pierwsza jest tu dla mnie bardziej ewidentna. Wpisuje się w ciemny klimat Ambre Soie. Mam też wrażenie, że w końcówce pojawia się jeszcze coś dymnego, nie umiej jednak dokładnie powiedzieć co.
Zobaczmy teraz jak dzieło Christine Nagel prezentuje się pod kątem parametrów użytkowych. Jego projekcja jest zauważalna i według mnie plasuje się nieco powyżej średniej. Zwłaszcza w początkowej, imbirowo-pieprzowej fazie. Potem zapach sadowi się bliżej skóry, dając nam komfortowe poczucie ciepła. Jeśli natomiast chodzi o trwałość tej kompozycji, to nie można mieć zastrzeżeń. Wynosi ona bowiem 8-10 godzin. Warto też jednak pamiętać, że Ambre Soie ma postać wody perfumowanej, a nie toaletowej.
To jeszcze parę słów o flakonie recenzowanych dziś perfum. A ten zdecydowanie zalicza się do eleganckich. Uwagą zwraca zaś przede wszystkim jego wypolerowana na błyska zatyczka. Która przypomina ciemnobrązowy bursztyn o opływowym kształcie. A delikatnie łukowata górna krawędź buteleczki dobrze z nią koresponduje. Przy czym cała reszta flakonu utrzymana jest w naprawdę minimalistycznym klimacie. Buteleczka pokryta jest matową czarną farbą, na której tle wybija się złota etykieta. A na niej znajdziemy jedynie informacje o nazwie zapachu oraz jego przynależności do linii Armani Privé. I to tyle. Dla mnie taki wzór to świetny przykład tak zwanego cichego luksusu.
Gdy testowałem Ambre Soie przyszło mi do głowy, że mam do czynienia z bardziej mainstreamową wersją Ambre Sultan. Ze wszystkich ambrowych perfum jakie do tej pory recenzowałem naszemu dzisiejszemu bohaterowi najbliżej bowiem właśnie do dzieła Serge’a Lutens’a (choć w Internecie najwięcej jest porównań do Ambre Narguile Hermès’a, ale to pachnidło nadal figuruje na mojej liście do testów). Przy czym stworzona przez Christine Nagel kompozycje jest jakby gładsza. Nie posiada tak intensywnego otwarcie (choć jej głowa do cichych też się nie zalicza), zaś baza jest wyraźniej słodka. Od obu zapachów bije jednak podobna złocista aura. Z tym, że to Ambre Soie ma w sobie więcej kremowości i jedwabistości (w końcu nazwa zobowiązuje). Wydaj mi się też nieco bardziej uniwersalna, choć wystrzegałbym się sięganie po te perfumy w gorące letnie dni. Pasuje natomiast obu płciom. A jej kulinarny charakter sprawia, że co jakiś czas z przyjemnością przytykam nos do nadgarstka.
Ambre Soie
Główne nuty: Żywice, Przyprawy.
Autor: Christine Nagel.
Rok produkcji: 2004.
Moja opinia: Polecam. (6/7)