Encens Flamboyant – z dymu powstałeś…

Po naprawdę długiej przerwie na blogu znów goszczą perfumy Annick Goutal. A właściwie po prostu Goutal, bo tak od 2018 roku nazywa się francuska marka. Choć ja z przyzwyczajenia używać będę starej nomenklatury. Ale do rzeczy. Na bohatera dzisiejszej recenzji wybrałem Encens Flamboyant, a wiec zapach z kolekcji Les Orientalistes powstały w 2007 roku. Za którym stoją oczywiście Camille Goutal oraz Isabelle Doyen. Już z samej nazwy wywnioskować można natomiast, że głównym bohaterem kompozycji jest kadzidło. Co potwierdza także oficjalna strona marki. Wskazująca również na to, iż mamy tu do czynienia z pachnidłem intrygującym i jakby niedookreślonym. Ale czy rzeczywiście?

      Encens Flamboyant to perfumy, które zaskoczyły mnie tym jak bardzo są dymne. I to już od samego początku. Siwe smużki wzbijają się ku niebu od razu po aplikacji zapachu na skórę. A tytułowe kadzidło bezsprzecznie dominuje kompozycję. W głowie utrzymane jest zaś w klimacie, któremu najbliżej do kadzideł używanych w obrządku prawosławnym. Bijący od dzieła Isabelle Doyen i Camille Goutal aromat jest suchy i pylisty. Silnie wytrawny. Natychmiastowo kojarzy mi się z wnętrzem cerkwi. Jest w nim też coś gorącego. Jakbym patrzył na tlące się węgle. Jednocześnie, głowę zapachu wzbogacono o pikantną, ale równie szarą woń czarnego pieprzu. Podkręca ona temperaturę Encens Flamboyant i nadaje mu nieco bardziej męskiego charakteru. Wyczuwana w pierwszej fazie tych perfum odrobina słodyczy to z kolei zasługa pieprzu różowego. Choć on akurat nie odgrywa tu istotniejszej roli.

     W swoim sercu opisywana dziś kompozycja nadal pozostaje ewidentnie kadzidlana. A choć w teorii mamy teraz do czynienia z kadzidłem frankońskim, to do Avignon czy Cardinal nadal daleko. Zapach pozostaje gorący, choć nieco się rozjaśnia. Dym staje się biały. Nabiera też więcej słodyczy. Co jest zasługą obecnej w sercu Encens Flamboyant gałki muszkatołowej. Kontynuuje ona zapoczątkowany przez pieprz wątek przyprawowy. Nadaje dziełu Annick Goutal wyrazistości. A pomaga jej w tym kardamon. Podobnie jak różowy pieprz, nie jest on tu jednak istotnym graczem. Zresztą środkowa faza recenzowanych perfum aż tak mocno nie różni się od ich głowy. Moje główne spostrzeżenie jest natomiast takie, że wydaje się od niej spokojniejsza. Jakby początkowy żar zaczynał powoli dogasać. Istotne różnice da się natomiast zauważyć, gdy dotrzemy do bazy zapachu. W której (oprócz nuty kadzidła, tym razem zdefiniowanego jako starokościelne) kluczową rolę odgrywa jodła balsamiczna. To za jej sprawą całość nabiera silniej żywicznego charakteru. Staje się też nieco zielona. Do tego czuć również pewne jakby kauczukowe niuanse. Coś kojarzącego się z roztopioną gumą. Do czego dodać zaś musimy odrobinę mastyksu. W efekcie, ostatnia faza Encens Flamboyant choć nadal dymna, nabiera więcej drzewnego klimatu. Pozostaje jednak zauważalnie wytrawna. Dość zaskakująco, za sprawą jodły wydaje się też świeższa. Z tym, że nigdy nie określiłbym tych perfum jako świeżych. Niemniej, w ich końcówce jest coś kojarzącego się z czystym leśnym powietrzem. A może to po prostu obłoki kadzidlanego dymu w końcu się przed nami rozstąpiły?

     Przekonajmy się teraz jak prezentują się parametry użytkowe Encense Flamboyant. A zacznijmy od projekcji. Przy czym ta akurat jest dość przeciętna. Albo i lekko poniżej przeciętnej. Podczas testów czułem tę kompozycję na sobie, miałem jednak wrażenie, że sadowi się ona bliżej skóry. I tylko z rzadka i raczej leniwie podrywa się do lotu w przestworza. Nie mam natomiast żadnych uwag pod adresem trwałości dzieła Isabelle Doyen i Camille Goutal. Opisywane pachnidło występuje pod postacią wody perfumowanej a na ciele utrzymuje się przez około 9-11 godzin. Przynajmniej w moim wypadku.

     To jeszcze parę słów o flakonie recenzowanych perfum. Jest on masywny, wykonany z przeźroczystego szkła i ma okrągłą podstawę oraz karbowane ścianki, które wygładzają się ku górze. Jego front zdobi wąska, prostokątna etykieta, na której oprócz złotych ornamentów znaleźć można nazwę zapachu i jego koncentrację oraz markę i logo producenta. Które odnajdziemy również wytłoczone na dnie buteleczki. Z kolei złota zatyczka osadzona jest na atomizerze tej samej barwy i zamyka się z przyjemnym dla ucha kliknięciem. Natomiast wnętrze falkonu wypełnia bladożółta ciecz. Całość prezentuje się nieźle, choć większego entuzjazmu we mnie nie wzbudza.  

     Otwarcie przyznam, że miałem problem z finalną oceną Encense Flamboyant. Bardzo lubię perfumy kadzidlane, a w opisywanym zapachu akord ten przedstawiony jest naprawdę ciekawie. Czujemy jak ewoluuje na naszej skórze. Raz tli się smużkami szarego dymu, a raz rozbłyska snopem iskier. A jednak obcowanie z tą kompozycją nie dało mi poczucia komfortu. Mimo, iż nie jest ona gryząca, to czasami wydawała mi się aż nazbyt wytrawna. Jest w niej również coś wyraźnie cerkiewnego. I coś dusznego. Nosząc na sobie te perfumy czasami czułem jakby brakowało mi powietrza. Nie ma tu przestrzeni. Natomiast gdybym w jednym zdaniu miał powiedzieć jak pachnie dzieło Annick Goutal to wskazałbym chyba na aromat przesiąkniętych kadzidlanym dymem jodłowych desek. Ciekaw jestem jednak Waszych odczuć na temat Encense Flamboyant. Nie mam bowiem wątpliwości, że to naprawdę interesujący i oryginalny dodatek do rodziny perfum kadzidlanych.       

Encense Flamboyant
Główna nuta: Kadzidło.
Autor: Isabelle Doyen, Camille Goutal.
Rok produkcji: 2007.
Moja ocena: Warto poznać. (5/7)