Must de Cartier Pour Homme – subtelny urok Orientu
Dedykowane paniom Must de Cartier z 1981 roku to jedne z klasyków kobiecej perfumerii. Bohaterem dzisiejszego wpisu jest jednak ich męski odpowiednik. Powstały prawie 20 lat później Must de Cartier Pour Homme. Zapach o orientalnym charakterze, stworzony z myślą o współczesnych mężczyznach zdeterminowanych by osiągać swoje życiowe cele. Cokolwiek by to miało znaczyć. Zresztą znacie już chyba moje podejście do sloganów reklamowych. Niestety, recenzowana dziś kompozycja nie odniosła sukcesu na miarę żeńskiego protoplasty i obecnie nie jest już dostępna na rynku. A szkoda, bo według mnie Nathalie Feisthauser stworzyła dla Cartier naprawdę ciekawe perfumy.
Jeśli chodzi o orientalny charakter Must de Cartier Pour Homme, to od samego początku nie można mieć co do niego żadnych wątpliwości. Zapach otwiera się aromatyczną mieszanką przypraw i cytrusów. Wśród których dominują dwie nuty. Pierwsza z nich to anyż. Przyprawa ta ma to do siebie, że jej woń generuje zazwyczaj wrażenie chłodu i świeżości. Jednak głowa Must wcale nie jest chłodna. Przeciwnie, kompozycja od początku wydała mi się ciepła i otulająca. A przy tym zaskakująco lekka. Do czego zapewne po trochu przyczyniają się wspomniane już cytrusy. Wśród których prym wiedzie zielona mandarynka. Jej delikatna słodycz stanowi dobry kontrapunkt dla bardziej wytrawnego akordu przyprawowego. Za jaśniejszy charakter pierwszej fazy zapachu odpowiada też bergamotka. Oraz stanowiąca pomost między cytrusami a przyprawami kolendra. Nieco gorzkiej zieleni przydaje natomiast całości liść oliwki.
W miarę jak mandarynkowy wątek powoli cichnie, na pierwszy plan wysuwają się nowe nuty. Wśród przypraw dominujący do tej pory anyż ustępuje pola cynamonowi. W efekcie serce Must de Cartier Pour Homme nabiera więcej słodyczy. Oraz ciepła. Recenzowane perfumy zaczynają promieniować dyskretnie rozgrzewającą aurą. W czym bez wątpienia pomaga im obecna na tym etapie zapachu nuta imbiru. Wprowadzona za jego sprawą odrobina pikanterii pozwala kompozycji zachować równowagę. Owszem, całość wydaje się teraz bardziej kulinarna (jakby korzenno-piernikowa) jednak wrażenie to jest naprawdę subtelne. Ani przez chwilę nie czuję się przytłoczony. Słodycz zapachu jest stonowana. A wytrawniejsze elementy przydają mu elegancji. Wraz z upływem czasu pogłębia się jednak zmysłowa strona Must. W bazie tych perfum kluczowe role odgrywają bowiem wanilia i bób tonka. To właśnie one odpowiadają za otulający charakter dzieła Nathalie Feisthauser. Wspólnie z drewnem sandałowym nadają jego końcówce miękkości i jedwabistości. W ten klimat wpisuje się również obecne na tym etapie zapachu piżmo. Natomiast złożony z cedru i paczuli duet chroni kompozycję przed nadmiernym zniewieścieniem. Podbudowuje jej wytrawną stronę i zapewnia więcej męskiego pierwiastka.
To teraz może krótko o parametrach użytkowych naszego dzisiejszego bohatera. Zacznijmy od projekcji. Według mnie Must posiada umiarkowaną moc. Nie mam większego problemu z wyczuciem tych perfum na sobie, jednak w większej grupie raczej nie zostaną one dostrzeżone. Dla wielu osób to całkiem komfortowe rozwiązanie. Nie ma też powodów by narzekać na trwałość zapachu. Ta jest naprawdę dobra i wynosi od 7 do 9 godzin. Nie zapominajmy przy tym, że opisywana kompozycja ma postać wody toaletowej.
Poświęćmy jeszcze chwilę flakonowi recenzowanych perfum. I od razu muszę powiedzieć, że nie wydaje mi się on szczególnie charakterystyczny. Najbardziej uwagę zwracają jego proporcje. Buteleczka nie jest bowiem zbyt wysoka. Zamiast tego jej wymiary zwiększają się w szerz. Pozwoliło to stworzenie zatyczki, która swoim rozmiarem praktycznie równa się flakonowi. Jednak dzięki swej ciemnobrązowej barwie dość wyraźnie odcina się ona od wykonanej z przeźroczystego szkła podstawy. Natomiast nazwę zapachu wypisano tuż pod górną krawędzią buteleczki. Tło dla niej stanowi zaś zamknięta we wnętrzu jasnozielona ciecz.
Moim zdaniem Must de Cartier Pour Homme to dobry przykład tego, jak powinno się tworzyć perfumy orientalne. Choć mamy tu prawdziwe bogactwo składników, to każdy z nich użyty jest z umiarem. Kompozycja jest bardzo dobrze zbalansowana i nigdy nie przechyla się zanadto ku któremuś z tworzących ją akordów. Jej lekki i subtelny charakter również zrobił na mnie wrażenie. Tego typu korzenne przyprawowce mają zazwyczaj tendencję do bycia ciężkimi oraz porażania otoczenia swoim aromatem. Ale nie Must. W dziele Nathalie Feisthauser wszystko jest że tak powiem na swoim miejscu. Zastanawiam się zatem czemu nie odniosło ono sukcesu. A do głowy przychodzi mi jeden powód. Recenzowane dziś perfumy są po prostu mało męskie. Wydaje mi się, że w dążeniu do utrzymania olfaktorycznej równowagi zapachu, trochę zapomniano o tym, co definiuje zapachy z dopiskiem pour homme. W moim odczuciu Must de Cartier Pour Homme to bowiem idealny uniseks. Nie ma w nim nic, co sprawiałoby, że kobiety nie mogą się nim perfumować. I może tu tkwi jego problem?
Must de Cartier Pour Homme
Główna nuta: Przyprawy.
Autor: Nathalie Feisthauser.
Rok produkcji: 2000.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)