Azure Lime – cytrusowy duch Karaibów
Mało komu zima wydaje się dobrym okresem na noszenie cytrusowych perfum. Osobiście, uważam jednak, że niskie temperatury potrafią bardzo ciekawie uwypuklić owocowe aromaty. Stąd lubię czasem w mroźne dni spryskać się jakąś kompozycją o zdecydowanie letnim charakterze. Na przykład taką jak stworzone w 2010 roku Azure Lime marki Tom Ford. Za inspirację do stworzenie tego pachnidła posłużyła zaś Mustique – prywatna wyspa na Karaibach, wchodząca w skład Saint Vincent i Grenadyny. Czyli mały raj na ziemi. Miejsce w którym przepych łączy się z typowym dla rejonu Morza Karaibskiego luzem. Ale jak oddać tego typu wrażenia przy pomocy perfum? Zapraszam do przekonania się jaki sposób znaleźli na to Antoine Lie i Ellen Molner, autorzy Azure Lime.
Zgodnie z oczekiwaniami, początek recenzowanych perfum jest wyraźnie cytrusowy. I tak jak wskazuje nazwa, istotną rolę odgrywa w nim limona. Od razu czuć, że mamy tu do czynienia z pachnidłem o zdecydowanie orzeźwiającym charakterze. Świetnie pasującym na lato. Zapach iskrzy na skórze, do czego przyczyniają się również obecne w jego głowie cytryna i bergamotka. Nie zabrakło też jednak słodszego aromatu pomarańczy. Który nadaje dziełu Ford’a bardziej egzotycznego klimatu. Efekt jest taki, że odbieram pierwszą fazę Azure Lime jako lekką, jasną i radosną. I to mimo deklarowanej przez Basenotes obecności jagód jałowca. W świeży charakter kompozycji wpisują się natomiast mięta oraz bazylia.
Choć cytrusowa głowa przemija dość szybko, to jednak rześki klimat zapachu utrzymuje się w jego sercu. Z tym, że teraz nieco ważniejszą rolę odgrywać zaczynają białe kwiaty. W szczególności jaśmin, neroli oraz kwiat pomarańczy. Nie dominują one środkowej fazy Azure Lime, nadają jednak kompozycji więcej ciepła. Podbudowują także jej tropikalny charakter. Odpowiedzialność za świeży wydźwięk skomponowanych przez Antoine’a Lie i Ellen Molner perfum przejmują natomiast liść fiołka oraz irys. Za sprawą tego pierwszego całość nabiera również odrobinę więcej zieleni. Która wzmocniona została jeszcze przy pomocy bukko – występującego w RPA krzewu z rodziny rutowatych, cenionego ze względu na lecznicze właściwości jego liści. Natomiast im bliżej bazy, tym bardziej całość staje się spokojna. Orzeźwiający klimat zapachu znika, a nad Mustique zapada zmierzch. Który przynosi ze sobą nowe doznania. A choć za sprawą bardzo wyraźnej (i nieco syntetycznej) nuty piżma Azure Lime utrzymują efekt czystości, to dzięki miękkim aromatom drewna sandałowego i bobu tonka stają się też bardziej zmysłowe. Ostrzejsza nuta paczuli sprawia natomiast, że w swojej końcówce perfumy te przypominają nieco woń nagrzanej przez słońce skóry. Jest w nich coś lekko słonawego. Co może też być zasługa obecności mchu irlandzkiego. Całość uzupełniona zaś została przez drewno dębowe.
Zapachy cytrusowe często mają to do siebie, że pod kątem parametrów użytkowych nie prezentują się najlepiej. Przekonajmy się zatem jak w tym obszarze wypadają Azure Lime. Ich projekcję opisałbym jako dość przeciętną. Jedynie przez pierwsze pół godziny kompozycja nieco żwawiej podrywa się ze skóry. Po tym czasie zauważalnie słabnie, nie staje się jednak niewidoczna. Gorzej wypada trwałość zapachu. Mimo, iż mamy tu do czynienia z wodą perfumowaną, to na swojej skórze przestaję wyczuwać dzieło Ford’a już po upływie 4-5 godzin od aplikacji. To mocno rozczarowujący wynik. Choć zaskakiwać nie powinien.
Przy okazji dzisiejszej recenzji wypada wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Mianowicie, Azure Lime to perfumy, które w pewnym momencie zniknęły z oferty Tom’a Ford’a. Powróciły zaś w nowym flakonie. Poprzedni był bowiem czarny (zdjęcie na thumbnail). Obecny swoją turkusową barwą silniej nawiązuję do lżejszych propozycji amerykańskiej marki, takich jak choćbu Neroli Portofino. Poza tym to jednak wzór typowy dla linii Private Blend. Front przejrzystej buteleczki zdobi więc złota etykieta, na której umieszczono nazwę zapachu, oznaczenie producenta oraz koncentracji, i pojemność flakonu. Natomiast zatyczka utrzymana jest w tym samym stylu, co reszta buteleczki. Swoim kształtem przypomina zaś zwieńczenie greckiej kolumny. Całość prezentuje się bardzo dobrze i naprawdę silnie kojarzy się z morzem i wakacjami.
Uważam, że Azure Lime to całkiem udane pachnidło na lato. Choć pewnych wad można się w nim doszukać. Wśród nich wskazałbym zaś przede wszystkim na małą oryginalność tej kompozycji. Jak również jej nieco syntetyczny charakter oraz słabą trwałość. Zupełnie osobną kwestią jest natomiast cena tych perfum. Po stronie plusów należy natomiast zapisać spore właściwości orzeźwiające. Soczyste, słodko-cytrusowe otwarcie zalewa nas przyjemną falą świeżości. I przenosi prosto w tropiki. Rozumiem także inspirację wyspą Mustique. Według mnie dzieło Tom’a Ford’a ma w sobie bowiem coś wyraźnie plażowego. I radosnego. Powiedziałbym nawet, że jego początek przybiera nieco sportowy charakter. Przez co współgra z wymyślonym przez dział marketingu opisem. Zgadzam się również z przeczytaną gdzieś w Internecie opinią, że Azure Lime to perfumy, które powinny stanowić część podstawowej linii Signature, a nie ekskluzywnej Private Blend. Taka zmiana mogłaby mieć pozytywny wpływ na zwiększenie popularności tego tak naprawdę bardzo porządnego pachnidła.
Azure Lime
Główne nuty: Cytrusy, Białe Kwiaty.
Autor: Antoine Lie, Ellen Molner.
Rok produkcji: 2010.
Moja opinia: Warto poznać. (5/7)