De Los Santos – chwilo trwaj, chwilo jesteś piękna
Podczas ostatniej wizyty w jednej z niszowych perfumerii w Gdańsku sięgnąłem po kilka zapachów Byredo. Spośród nich moją uwagę najbardziej zwróciły zaś De Los Santos. A więc jedne z nowszych perfum w ofercie szwedzkiej marki. Kompozycja ta zainteresowała mnie do tego stopnia, że postanowiłem poznać ją trochę lepiej i przygotować jej pełną recenzję. Już na etapie pisania zaskoczył mnie natomiast umieszczony na oficjalnej stronie internetowej spis nut. Nie do końca pokrywa się on bowiem z tym, co czuję mając na sobie to pachnidło. O tym jednak za chwilę. W tym miejscu chciałbym natomiast wspomnieć jeszcze o inspiracji dla powstania De Los Santos. A tą jest strata. Poprzez ten zapach Ben Gorham mierzy się bowiem z własnymi bolesnymi wspomnieniami. A jednocześnie stara się złożyć hołd życiu. Przypomina nam, żebyśmy celebrowali jego każdą chwilę. Są one przecież tak ulotne.
Już na samym początku recenzowanych perfum ich autor - Jérôme Epinette – jasno wskazuje kto będzie głównym bohaterem. A w roli tej obsadził szałwię. Przy czym sposób, w jaki została ona przedstawiona w De Los Santos różni się od wszystkiego, z czym do tej pory miałem styczność. Ale po kolei. Otwarcie zapachu jest świeże i ziołowe. Z tym, że wcale nie ewidentnie wytrawne. Szałwia nadaje mu zieleni, jak również pewnej ziemistości oraz dymności. Która nieco bardziej uwidoczni się jeszcze trochę później. Jednocześnie ani przez chwilę nie postrzegam pierwszej fazy dzieła Byredo jako aptecznej. Być może wiąże się to z faktem, że w głowę kompozycji wpleciono pewną dawkę owocowej słodyczy. Za którą odpowiedzialna jest nuta mirabelki. Zaskoczeni? Bo ja zdecydowanie tak. A to jeszcze nie koniec niespodzianek.
W miarę jak mijają kolejne minuty od aplikacji De Los Santos na skórę, szałwia wcale nie przestaje dominować. Zmienia się natomiast jej entourage. I tak, na scenę wkracza czystek siwy (łac. Cistus incanus). A wraz z nim na sile przybiera wątek dymny. Pojawiają się również akcenty żywiczne. Dzięki którym kompozycja sprawia wrażenie jakby aksamitnej. W dziele Jérôme’a Epinette’a jest coś gładkiego. Coś co kojarzy mi się z satynową pościelą. Jakaś subtelna delikatność. Ale i zmysłowość. Powiedziałbym nawet, że czuję w tych perfumach pewien element erotyczny. Czy może to być spowodowane obecnością korzenia irysa? Nie wykluczam. Z pewnością nie bez wpływu na takie postrzeganie tego zapachu jest również obecność w jego bazie piżma. I to właśnie ono, obok szałwii, jest drugim kluczowym graczem w układance o nazwie De Los Santos. To za jego sprawą całość jest tak silnie sensualna. A jednocześnie jasna. I lekka. Nawet w późnej bazie. W której pojawiają się jeszcze olibanum oraz drewna nuta palo santo. Sporo także syntetycznego aromatu Ambroxanu, nie wpływa on jednak negatywnie na mój odbiór opisywanych perfum. Końcówka nadal jest słodka i ciepła. A do tego jakby kremowa.
Sprawdźmy teraz jak De Los Santos wypadają pod kątem parametrów użytkowych. Jeśli chodzi o projekcję tych perfum, to nie mam żadnych zastrzeżeń. Ich zapach jest wyraźny i czuć go już z odległości kroku/dwóch od mającej go na sobie osoby. Gwarantuję, że nosząc tę kompozycję nie pozostaniecie anonimowi. Jeśli natomiast chodzi o jej trwałość, to aż tak dobrze nie jest. Choć dalej nie ma powodów do narzekań. Dzieło Byredo utrzymuje się na skórze przez około 6 do 8 godzin. Tak przynajmniej jest w moim wypadku. Przypomnę też jednak, że mamy tu do czynienia z wodą perfumowaną, a nie toaletową.
Rzućmy również na chwilę okiem na flakon recenzowanych perfum. A ten nie różni się od standardowego wzoru używanego przez szwedzką markę. Buteleczka jest walcowata a jej front zdobi biała etykieta. Z której wyczytać możemy nazwę zapachu, jego producenta oraz stężenie. Do tego dodać należy srebrny atomizer, ukryty pod wykonaną z plastiku, czarną zatyczką w kształcie kopuły. W którą wbudowany jest, zapobiegający samoistnemu otwarciu, magnes. Natomiast przez przeźroczyste szkło, z którego wykonany jest flakon zobaczyć można zamkniętą w jego wnętrzu słomianożółtą ciecz. Całość prezentuje się minimalistycznie, ale i naprawdę elegancko.
Otwarcie przyznam, że De Los Santos to moja miłość od pierwszego wejrzenia (powąchania?). Gdy pierwszy raz zaaplikowałem te perfumy na skórę, przeszedł mnie dreszcz podniecenia. Od razu wiedziałem, że to zapach dla mnie. Mimo, iż szałwia wcale nie zalicza się do moich ulubionych nut. Jednak w dziele Byredo przedstawiona została w sposób wyjątkowo oryginalny. I zdecydowanie niszowy. Jérôme Epinette naprawdę sprawnie pokazał wielowymiarowość jej aromatu. A sparowanie go z piżmem przełożyło się na powstanie kompozycji, którą postrzegam nie tylko jako szalenie zmysłową, ale i w stu procentach nietuzinkową. Zatem informacja, że pięćdziesięciomililitrowy flakon De Los Santos stoi już na mojej półce nikogo nie powinna zaskoczyć. Już od dłuższego czasu z dużą przyjemnością używam tych perfum na co dzień i wcale nie mam dosyć. Brawo Byredo i brawo Jérôme Epinette!
De Los Santos
Główne nuty: Szałwia, Piżmo.
Autor: Jérôme Epinette.
Rok produkcji: 2022.
Moja opinia: Gorąco polecam! (7/7)