Sauvage – bezzębny dzikus
Dziś na bloga trafia recenzja perfum będących jedną z głośniejszych premier ostatnich lat. Swojego wizerunku w kampanii reklamowej użyczył im nawet sam Johnny Depp. A chodzi oczywiście o Sauvage Dior’a. Zapach swoją nazwą nawiązujący do klasycznych Eau Sauvage, poza tym nie mający jednak z nimi nic wspólnego. Stanowiący część zupełnie nowej linii, z własnymi flankerami. Inspirowany dzikością, wolnością i otwartymi przestrzeniami. Jego autorem jest zaś naczelny nos Dior’a - François Demachy. W jednym z wywiadów Francuz stwierdził nawet, że potrafi wyczuć tę kompozycję już z odległości trzech metrów! Do projekcji jeszcze jednak dojdziemy. Na początek skupmy się jednak na tym jak pachnie Sauvage.
Pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy tuż po aplikacji Sauvage na skórę było, że pachnie dziwnie. Samo otwarcie jest bowiem mało mainstreamowe. Mimo iż naprawdę sporo w nim bergamotki. Jest jasne i świeże, ale niezbyt cytrusowe. Za to jakby mineralne. A do tego trochę mdłe. Nie brak mu też pewnej pikanterii. Wprowadzonej do zapachu za pomocą nuty syczuańskiego pieprzu. Podkręconego jeszcze poprzez obecność elemi. Zwiastującej nam drzewny charakter Sauvage. I choć początek tych perfum nie stoi może na najwyższym poziomie to jednak pozwala mieć nadzieję, że zapach obroni się przed krytyką. Potem wszystko zaczyna się jednak sypać.
O ile w przypadku głowy opisywanej kompozycji nie można jeszcze było mówić o syntetyczności (olejek z bergamotki jest stosunkowo tani), o tyle w przypadku serca i bazy zarzuty takie są już w pełni uzasadnione. Przy czym im dalej, tym jest gorzej. Środkowa faza Sauvage zaczyna się bowiem od słodko-wytrawnego akordu zbudowanego w oparciu o różowy pieprz i lawendę. Dzięki temu zapach nabiera nieco elegancji, pozostaje jednak lekki. Ma w sobie również coś sportowego. Być może wrażenie to wynika po części z tego, że pachnie tanio i kojarzy mi się z obficie używanymi na siłowniach dezodorantami. Albo środkami do dezynfekcji. To chyba przez tę wciąż wyczuwalną bergamotkę. Wspomniałem również o drzewnym charakterze dzieła Demachy’ego. W sercu objawia się on za sprawą wetywerii i paczuli. Ich aromat nie jest jednak zbyt intensywny. Zresztą oprócz bergamotki i tego specyficznego, ozonowo-mineralnego wątku w otwarciu, mało który ze składników Sauvage jest wyczuwalny jako pojedyncza nuta. Zlewają się one w bezkształtną papkę. Której nieco przykurzonego wyrazu dodaje pojawiające się w sercu geranium. Trudno też dokładnie powiedzieć kiedy zapach przechodzi z fazy serca w bazę. Całość jest na tyle bez wyrazu, że zmiana ta jest praktycznie niezauważalna. Z tym wyjątkiem, że nieco silniej czuć jednak drzewne syntetyki. W szczególności Ambroxan. Obok niego pojawiają się tu jeszcze ponoć cedr i labdanum. I chętnie napisałbym o nich coś więcej. Gdybym tylko je tu czuł. Miałka i płaska końcówka nie pozwala mi się jednak za nadto rozwodzić się na ich temat.
Dzisiejsza recenzja nie była by kompletna gdybym nie poddał weryfikacji twierdzenia autora o doskonałej projekcji Sauvage. Może to kwestia nosa (pokornie stwierdzam, że daleko mi do francuskiego mistrza) jednak ja nie wyczuwam opisywanej kompozycji nawet z odległości leżącego jakieś 30 cm ode mnie blotera. Moim zdaniem ich moc jest poniżej przeciętnej. No chyba, że wylać na siebie pół butelki. Tego jednak nie polecam. Na plus oceniam za to trwałość zapachu. Mimo iż mamy tu do czynienia z wodą toaletową to jednak na ciele utrzymuje się ona przez dobre 9-10 godzin. To wynik zdecydowanie wart uznania.
Wypadałoby też jeszcze napisać kilka słów o flakonie Sauvage. Zwłaszcza, że w moim odczuciu prezentuje się on naprawdę dobrze. Wykonany jest z granatowego, cieniowanego szkła, którego barwa rozjaśnia się ku dołowi. Walcowaty kształt dodaje mu zaś opływowości. Znamienny jest też brak etykiety. Zamiast niej nazwę recenzowanych perfum wypisano wprost na butelce. Podobnie jak i markę producenta. W tym celu użyto zaś kontrastowo białej czcionki. Natomiast zatyczka jest czarna i również ma kształt walca, odróżnia się jednak wyżłobionymi w niej pierścieniami. Jest też magnetyczna, co znacznie ułatwia zabezpieczenie atomizera. Jeśli zaś chodzi o całokształt to postrzegam ten flakon jako męski i elegancki zarazem. Jego wzór naprawdę mi się podoba.
Sauvage to perfumy, które miały być dla Dior’a tym, czym Bleu de Chanel dla Chanel. I udało się. A w zasadzie myślę, że sukces opisywanego dziś zapachu może być nawet większy. Co nie zmienia faktu, że pachnie on znacznie mniej wyrafinowanie niż Bleu. A przecież i dzieło Jacques’a Polge’a do majstersztyków się nie zalicza. Wracając jednak do naszego bohatera… W moim odczuciu Sauvage to kompozycja nudna i bez wyrazu. O ile otwarcie pozwalało jeszcze mieć nadzieję na coś ciekawego, to została ona szybko rozwiana. Zapach jest słabej jakości a w swoich dalszych etapach przypomina jakieś zleżałe wióry. Jeśli nie wierzycie, to proponuję prysnąć nieco na blotter i powąchać go po upływie 24 godzin. Choć to, co najlepsze i tak odparuje już dużo wcześniej. Muszę jednak przyznać, że mimo to, początkowo chciałem ocenić Sauvage odrobinę lepiej. Sprawdziłem jednak punktację przyznaną Bleu de Chanel i zweryfikowałem swoje zdanie. Myślę, że słusznie.
Sauvage
Główne nuty: Bergamotka, Nuty drzewne.
Autor: François Demachy.
Rok produkcji: 2015.
Moja opinia: Odradzam. (2/7)