Cuir Mauresque – wielbłądem przez pustynię
Choć Serge Lutens to jedna z moich ulubionych marek perfum, to na Agar i Piżmo już dawno nie pojawiła się recenzja żadnego zapachu z jej oferty. Dziś jednak ten stan rzeczy ulega zmianie. Ostatnio udało mi się zamówić próbki dwóch nieco starszych kompozycji, a teraz na bloga trafia pierwsza z nich. Cuir Mauresque autorstwa Christopher’a Sheldrake’a, z 1996 roku. Pachnidło inspirowane, jak to często w przypadku francuskiego mistrza bywa, Bliskim Wschodem. Przedstawiane zaś jako jednocześnie wyrafinowane, zwierzęce oraz pełne pikanterii. I mogę Wam zaręczyć, że wcale nie jest to opis na wyrost. Po więcej szczegółów zapraszam jednak do lektury całej recenzji Cuir Mauresque.
Wydaje mi się, iż stwierdzenie, że początek recenzowanych perfum jest trudny nie będzie nadużyciem. Zapach rozpoczyna się dość mrocznie. Szybko wyczuć w nim można aromat tytułowej skóry. Przy czym ma tu ona w sobie coś jakby oleistego. Aż trudno mi opisać to wrażenia. Wiem jednak, że jest ono niezwykle intrygujące. Szczególnie, że w głowie Cuir Mauresque skóra zestawiona została z balsamiczną nuta mirry. Sam wątek drzewno-żywiczny jest zresztą jednym z wiodących w dziele Lutens’a. Przy czym z początku zmierza on w kierunku nieco przypominającym woń kauczuku. I dlatego otwarcie kompozycji nie każdemu przypadnie do gustu. Christopher Sheldrake postarał się jednak nieco złagodzić surowe oblicze swojego pachnidła i wprowadził do jego pierwszej fazy słodsze nuty mandarynki oraz kwiatu pomarańczy. Dzięki nim łatwiej nam oswoić się z opisywanymi perfumami, które wraz z upływem czasu wyraźnie zmieniają swój charakter.
O ile wątek skórzany nadal dominuje w sercu recenzowanej kompozycji, to na tym etapie sparowano go z kwiatowym aromatem jaśminu. Rozjaśnia on środkowy etap Cuir Mauresque i nadaje mu promienistości. Za słodszą stronę zapachu po części odpowiadają też jednak coraz silniej dające o sobie znać przyprawy. Przede wszystkim goździki i cynamon. Wtórują im zaś kminek i gałka muszkatołowa. Dzięki nim nikt już chyba nie może mieć wątpliwości co do arabskiego rodowodu opisywanego pachnidła. Kramy pełne aromatycznych ingrediencji same pchają się nam na myśl. A tuż za nimi pojawiają się objuczone tobołami wielbłądy. Jak już bowiem wspominałem, zapach skóry nadal jest silnie obecny w sercu Cuir Mauresque. Bardziej niż z ekskluzywnymi torebkami i neseserami kojarzy się jednak z wyrobami rymarskimi. Nie wiem jak pachnie zużyte wielbłądzie siodło, ale wyobrażam sobie, że właśnie tak jak dzieło Lutens’a. Zresztą w bazie tych perfum istotną rolę odgrywa akord zwierzęcy, zbudowany w oparciu o cywet z domieszką piżma. W końcówce pojawiają się również tworzące szkielet kompozycji nuty drzewne takie jak cedr i oud. Jest także jakiś ślad kadzidła. Oraz kolejna porcja żywic, tym razem pod postacią ambry i styraksu, który odgrywa tu dość istotną rolę. Całość tworzy zaś niezwykle wonny koktajl, którego sugestywności trudno się oprzeć.
Dzisiejsza recenzja nie byłaby kompletna, gdybym nie poświęcił chwili uwagi parametrom użytkowym Cuir Mauresque. Zacznijmy zaś od projekcji. I od razu przyznam, że moc tych perfum oceniam jako naprawdę sporą. Zapach jest łatwo wyczuwalny zarówno na skórze, jak i w przestrzeni wokół nas. Gwarantuję, że mając go na sobie nie pozostaniemy niezauważeni. I to nawet wiele godzin po aplikacji. Musicie bowiem wiedzieć, że również trwałość tej kompozycji stoi na bardzo wysokim poziomie. W moim wypadku jej aromat utrzymywał się na ciele przez około 12-13 godzin. Myślę zatem, że są powody do zadowolenia.
Przed podsumowaniem, jeszcze krótko o flakonie recenzowanych perfum. A ten przeszedł na przestrzeni lat pewną metamorfozę. Pierwotnie Cuir Mauresque były bowiem częścią ekskluzywnej kolekcji dystrybuowanej w przeźroczystych, przypominających dzwon butelkach. Obecnie stanowią jednak element linii Gratte-ciel (fr. drapacz chmur). Ich flakon jest więc niezwykle smukły i w całości pokryty czarną farbą. Na jego froncie znajduje się szara etykieta, na której wypisano markę producenta oraz nazwę zapachu. Przy czym ta ostatnia jest ledwo czytelna. Napisy zlewają się z tłem tworząc bardzo monolityczny (a zarazem minimalistyczny) wzór. Który uzupełniony został jeszcze przez równie smukłą, czarną, karbowaną zatyczkę.
Choć na blogu pojawiło się już naprawdę sporo perfum skórzanych, to takich jak Cuir Mauresque jeszcze tu nie było. Zaś tym, co wyróżnia dzieło Serge’a Lutens’a na tle konkurencji jest jego konstrukcja. Zapach otwiera się bowiem w sposób, który nie każdemu przypadnie do gustu, z czasem zdecydowanie łagodzi jednak swoje oblicze. I otwiera przed nami Sezam pełen aromatycznych skarbów. Opakowane w skórzany worek, kwiaty, żywice oraz przyprawy tworzą tu barwną mieszankę, której woń na długo pozostaje w naszej pamięci. Cuir Mauresque zaskakuje i fascynuje. Odrzuca zwierzęcą dzikością, ale tylko po to, by za chwile otulić nas swoją ciepłą zmysłowością. Jednocześnie mamy tu do czynienia z kompozycją na wskroś nowoczesną, a do tego bardzo uniwersalną. Pasować będzie zarówno kobiecie, jak i mężczyźnie. Tym bardziej więc zachęcam Was do zapoznania się z tymi perfumami.
Cuir Mauresque
Główne nuty: Skóra, Żywice, Przyprawy.
Autor: Christopher Sheldrake.
Rok produkcji: 1996.
Moja opinia: Polecam. (6/7)